środa, 30 września 2020

50 lat cichej reformacji

Przyszło nam obchodzić smutna rocznicę 50-lecia reformy liturgicznej. Bez wątpienia to dobra okazja do ponownego spojrzenia na korzenie tej reformy oraz na to, dokąd doprowadziło nas 50 lat nowego mszału.

Nie ma chyba trafniejszego, krótkiego opisu nowej liturgii, od tego sformułowanego przez abp. Lefebvre’a: „Z herezji się wywodzi i do herezji prowadzi” – ten tekst będzie krótką analizą tych słów.

Z jakiej herezji wywodzi się reforma liturgiczna drugiej połowy XX w.? Oczywiście chodzi o herezję modernizmu – aby więc dobrze zrozumieć, dlaczego nowa Msza wygląda tak, jak wygląda, należy zrozumieć podstawy tegoż błędu.

Fundamentalnym twierdzeniem modernizmu jest teza o naturalnym pochodzeniu wszelkiej religii – oznacza ona, że każda religia jest tylko ludzkim tworem – w żadnej nie ma obiektywnego – pochodzącego z zewnątrz (spoza człowieka/czyli po prostu od Boga) objawienia. Wszystkie religie, według modernistów, są tworem czysto ludzkim, ot szczególnie wrażliwy religijnie człowiek doświadcza wyjątkowo intensywnie kontaktu z bóstwem, próbuje swoje uczucia wyrazić w ten czy inny sposób, gromadzi uczniów i z czasem powstaje wokół niego zalążek nowej religii. Nie ma więc w tej wizji żadnego obiektywnego przekazu – nie ma żadnej informacji o Bogu, nie ma obiektywnych przykazań i zaleceń przekazanych przez Boga – jest tylko człowiek i jego doświadczenia religijne – które on próbuje ubrać w te czy inne słowa.

Według „katolickich modernistów” (choć to oksymoron) Jezus Chrystus miał jak dotąd najwspanialsze doświadczenia religijne, ale był to tylko człowiek doświadczający Boga – podobnie jak Mahomet, czy inni założyciele religii.

Modernizm był swego rodzaju teologiczną ucieczką przed nowożytnym światem – a przede wszystkim przed współczesną nauką. Koniec XIX i początek XX wieku to czas gwałtownego rozwoju nauk przyrodniczych. Wielu teologów – najpierw protestanckich a z czasem i mieniących się katolickimi było – przekonanych, że w obliczu rozwoju tych nauk nie da się obronić większości chrześcijańskich prawd wiary.

Uznawali oni, że wiara w Bóstwo Chrystusa czy rzeczywistą/istotową obecność Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie to elementy magiczne wytworzone jako interpretacja nauki Pana Jezusa w wiekach średnich. Dlatego odczuwali oni potrzebę zupełnie nowej interpretacji dogmatów – co więcej zupełnie nowej interpretacji tego, czym jest religia: z tradycyjnego obrazu religii jako rzeczywistej relacji Boga z człowiekiem – w której to Bóg przekazuje człowiekowi konkretne informacje, nakazy i zakazy – do nowego obrazu religii jako czysto ludzkiego systemu wynikającego tylko z uczuć religijnych jakiejś nadzwyczajnej jednostki.

Moderniści w zadziwiający sposób przekonani o słuszności swoich tez, niszczących dosłownie całą tradycję Kościoła, oraz okaleczających straszliwie nauczanie Pana Jezusa, uważali za swoje dziejowe zadanie pozostanie w obrębie Kościoła Katolickiego i powolne przemienianie Go na ich „nowoczesną” modłę.

Dlatego też Pius X, bardzo celnie nazywając modernizm „ściekiem wszystkich herezji”, podjął walkę z ukrytym wrogiem i nie tylko potępił twierdzenia modernistów w encyklice „Pascendi Dominici Gregis”, ale również zobowiązał kandydatów do wyższych święceń oraz na stanowiska profesorskie na katolickich uniwersytetach i wyższych seminariach duchownych do składania „Przysięgi antymodernistycznej”.

Bez wątpienia te działania wynikające z prawdziwej pasterskiej troski Papieża były silnym ciosem zadanym tej herezji – niestety okazały się niewystarczające do całkowitego jej powstrzymania. Dlatego też okazało się konieczne ponowne potępienie modernistycznych (czy też już wtedy neomodernistycznych) błędów jeszcze w przededniu Soboru Watykańskiego II przez papieża Piusa XII w encyklice „Humani generis” datowanej na 12 sierpnia 1950.

Obowiązek składania Przysięgi antymodernistycznej zostaje zniesiony przez papieża Pawła VI w 1967 roku – czy stało się tak dlatego, że, jak twierdził papież, nie jest ona już potrzebna, czy raczej dlatego, że wieloletnia oddolna praca modernistów przyniosła swoje owoce i hierarchia kościelna w dużej mierze była już zarażona rozwodnionym modernizmem? Pomocne w szukaniu odpowiedzi na to pytanie będzie właśnie spojrzenie na wydany wkrótce potem nowy mszał.

W roku 1969 ukazuje się sam ryt nowej mszy oraz niesławne Wprowadzenie ogólne do nowego mszału, natomiast 26 marca roku 1970 kompletny już nowy mszał. Cóż w nim znajdziemy? Czy atakowane przez współczesne herezje prawdy wiary zostały tam mocniej podkreślone? Czy może nowa liturgia skupia się na adoracji naszego Stwórcy i Odkupiciela? Czy czerpiąc z wielowiekowej liturgicznej tradycji Kościoła nowy ryt Mszy św. przepełniony jest duchem modlitwy, kontemplacji i czy stara się poważnym pięknem i dostojeństwem pokazać wiernym, że oto stają przed wielką tajemnicą wiary?

Dobrze wiemy, jak brzmią odpowiedzi na te pytania… Jeszcze nie tak dawno temu papieże potępiali aktualne, naturalistyczne herezje negujące nadprzyrodzony charakter łaski uświęcającej – więc można by się spodziewać, że liturgia powinna podkreślać doniosłość wszczepienia w Chrystusa poprzez łaskę uświęcającą – pokazywać, że to zjednoczenie jest konieczne do zbawienia.

W obliczu niedawno potępionej herezji modernizmu, uważającej całą tradycję Kościoła za zupełnie już przestarzałe niedopasowane do czasów obecnych wyrazy uczuć religijnych, można by oczekiwać, że liturgia podkreśli wartość kościelnej tradycji. Skoro niedawno potępiona herezja modernizmu nawoływała do powrotu do „pierwotnego, czystego chrześcijaństwa” – według nich najbardziej odpowiadającego religijnym uczuciom Pana Jezusa – to Kościół powinien przecież podkreślić wartość organicznego rozwoju teologii, duchowości i liturgii – powinien głośno przypominać, że Duch Św. wciąż trwa w Kościele i kieruje nim w całej jego historii.

Skoro uroczyście potępiona herezja uważała Chrystusa tylko za człowieka, to liturgia powinna przecież z całą mocą podkreślać Jego Bóstwo. Skoro tak bardzo aktualny (dwukrotnie uroczyście potępiony w pierwszej połowie XX w.) modernizm był naturalistyczny – nastawiony na człowieka i jego doczesne życie, to przecież Kościół, walcząc z tym „ściekiem wszystkich herezji”, powinien tym bardziej podkreślać prymat wieczności – tym głośniej mówić, gdzie są prawdziwe dobra i gdzie jest prawdziwe zagrożenie – potępienie wieczne.

Skoro modernizm negował istotową obecność Pana Jezusa w Najświętszym sakramencie, to przecież Kościół powinien tym bardziej podnosić ten sztandar swojej wiary.

Cóż jednak otrzymaliśmy w wyniku reformy liturgicznej? Otrzymaliśmy ryt Mszy św. prawie zupełnie milczący o zjednoczeniu z Chrystusem koniecznym do zbawienia. Otrzymaliśmy ryt pogardzający wielowiekową tradycją Kościoła – odrzucający ją prawie zupełnie na rzecz ceremonii uznanych przez „ekspertów” za antyczne – a więc ryt skonstruowany według zasady archeologizmu potępionej przez papieża Piusa XII w encyklice „Mediator Dei” w roku 1947.

Otrzymaliśmy ryt, który w obliczu negowania Bóstwa Chrystusa ograniczył wezwania Trójcy Przenajświętszej, z którego usunięto prolog Ewangelii wg. Św. Jana odmawiany dotąd na końcu każdej Mszy św., a będący tak jasnym i pięknym wyrazem wiary w Bóstwo Pana naszego Jezusa Chrystusa. Otrzymaliśmy również ryt w swoim przekazie naturalistyczny – nie jest on już jednoznacznie ukierunkowany na Boga – nieustannie i nachalnie sprawia on wrażenie zwykłego spotkania modlitewnego, w którym centralne miejsce zajmuje wspólnota i jej potrzeby.

Pogarda wobec dóbr tego świata tak często polecana w tekstach Mszy św. odtąd znika, podobnie jak zagrożenie wiecznym potępieniem i prawie wszystko, co mogłoby wytrącić wspólnotę z dobrego samopoczucia.

Otrzymaliśmy również ryt, w którym konsekwentnie usunięto większą część oznak czci wobec Najświętszego Sakramentu – usunięto większość przyklęknięć przed Nim, niczym ich nie zastępując, usunięto przepisy liturgiczne pokazujące wiarę w rzeczywistą obecność – każdy może odtąd dotykać naczyń liturgicznych będących w kontakcie z konsekrowanymi postaciami, każdy może udzielać komunii św., na partykuły Najświętszego Sakramentu nie trzeba już w zasadzie zwracać uwagi, a kapłan nie musi już osobiście oczyszczać kielicha mszalnego.

W 20 lat po uroczystym ponownym potępieniu modernistycznych błędów otrzymaliśmy więc nowy ryt Mszy św. nie tylko nie walczący z tą herezją, ale wręcz odpowiadający jej tezom.

Wielką naiwnością wykazują się ci, którzy twierdzą, że obecny stan wiary katolików nie jest bezpośrednim owocem reformy liturgicznej. Oczywiście nie jest tylko owocem reformy liturgii, ale bez wątpienia 50 lat nowej liturgii odprawianej we wszystkich praktycznie kościołach rzymsko-katolickich na świecie przyniosło konkretne owoce.

Jakie? A jakie owoce może przynieść liturgia, która w obliczu niedawno potępionej, więc aktualnej herezji, nie tylko nie przedstawia odważnie katolickiej wiary w opozycji do tej herezji – ale wręcz jeden do jednego odpowiada jej tezom?

Nowa liturgia wyrosła z herezji modernizmu i do tej herezji prowadzi. Niestety wciąż prowadzi, wciąż okupuje ona nasze katolickie kościoły i powoli niszczy wiarę katolików, spychając ich w stronę „ścieku wszystkich herezji”.

ks. Szymon Bańka FSSPX
https://www.bibula.com

Czy Julian Assange wkrótce popełni samobójstwo?

Historia Juliana Assange’a ujawnia podwójne standardy cywilizacji zachodniej – ujawnij czyjeś zbrodnie wojenne, a zbrodniarz przy cichym przyzwoleniu całego świata sam osądzi Cię jak zbrodniarza.

Australijski dziennikarz i programista przekonał się o tym na własnej skórze. Stany Zjednoczone nieustannie domagają się jego ekstradycji, aby go skazać za szpiegostwo, lecz mogą nie zdążyć z procesem – Julian Assange może wcześniej popełnić samobójstwo.

Przypomnijmy, że znany na całym świecie haker od lat ukrywał się w ambasadzie Ekwadoru w Londynie, lecz w kwietniu 2019 roku odebrano mu prawo do azylu politycznego i wydano go lokalnej policji. Okazało się, że Stany Zjednoczone zaoferowały Ekwadorowi wysoką pożyczkę w zamian za wyrzucenie Assange’a z ambasady.

Od tamtego czasu, Julian Assange jest zamknięty w więzieniu w Belmarsh w Londynie. Wielka Brytania oskarżyła go o niewstawienie się do sądu w 2012 roku, gdy Szwecja chciała mu postawić zarzuty za rzekome przestępstwa na tle seksualnym.

[Zarzuty były oparte na wyssanych z palca zeznaniach dwóch rzydówek – admin]

Jednak teraz grozi mu ekstradycja do Stanów Zjednoczonych. Przesłuchanie skazańca w tej sprawie rozpoczęło się 7 września i potrwa do pierwszej połowy października, po czym sąd w ciągu tygodni lub miesięcy podejmie dalszą decyzję.

Jednak w listopadzie 2019 roku, lekarze ustalili, że Julian Assange jest w fatalnym stanie zdrowia i może umrzeć w więzieniu. Teraz profesor neuropsychiatrii w King’s College London, Michael Kopelman, powiedział przed sądem karnym w Old Bailey, że demaskator ma myśli samobójcze i poważne problemy psychiczne – między innymi słyszy głosy.

Ponadto, Assange sporządził testament, zaczął pisać listy pożegnalne do członków rodziny oraz bliskich i spowiadał się księdzu.

Zdaniem Kopelmana, istnieje bardzo wysokie ryzyko popełnienia samobójstwa, jeśli sąd nakaże ekstradycję Juliana Assange’a do Stanów Zjednoczonych, które mogą go skazać nawet na 175 lat więzienia za największy w historii kraju wyciek tajnych informacji rządowych, dotyczących zbrodni wojennych, popełnionych w Afganistanie i Iraku.

Na podstawie: NYPost.com
https://wolnemedia.net/

Słowacja wprowadza stan wyjątkowy, to samo robią Czesi

Wygląda na to, że koronawirusowe szaleństwo jest dalekie od zakończenia. Co więcej widać wyraźne wzmożenie. Dzisiaj ogłoszono, że z powodu wzrastającej ilości zakażeń wykrywanych testami RT PCR, zapowiedziano wprowadzenie od jutra stanu wyjątkowego na sąsiedniej Słowacji.

Podobny pomysł mają Czesi, którzy dotychczas bardzo liberalnie podchodzili do wirusowych restrykcji.

Rząd Słowacji podjął w środę decyzję o wprowadzeniu od 1 października stanu wyjątkowego, z powodu wzrostu liczby zakażeń SARS-CoV-2. Ma on obowiązywać przez następne 45 dni. Zgodnie z prawem stan wyjątkowy może trwać najdłużej 90 dni.

Zwykle rządy ogłaszają stan wyjątkowy, jeżeli istnieje bezpośrednie zagrożenie dla życia i zdrowia ludzi, środowiska naturalnego lub mienia. Widocznie analitycy z Czech i ze Słowacji uznali, że sytuacja z koronawirusem kwalifikuje się do zastosowania tak radykalnego rozwiązania. Mogą na to wskazywać dostępne modele matematyczne wskazujące na rozwój epidemii.

W najbliższych dniach również w Czechach zostanie wprowadzony stan wyjątkowy. Zacznie on obowiązywać od 5 października i potrwa minimum przez dwa tygodnie. Czeski minister zdrowia Roman Prymula zapowiadając ten krok oświadczył, że ma nadzieję dzięki temu na szybkie ograniczenie rozprzestrzeniania się wirusa.

Wcześniej premier Czech – Andrzej Babic – przepraszał obywateli w orędziu, że nieco zbagatelizowano zagrożenie ze strony COVID-19. Oznacza to, że Czechy – kraj, który dotychczas bardzo rozsądnie podchodził do kwestii koronawirusa – doszlusowuje do pozostałych krajów z restrykcjami.

W przypadku obu tych krajów rządzący mają nadzieje, że stan wyjątkowy i towarzyszące mu dodatkowe regulacje, mogą umożliwić skuteczne zarządzanie systemem służby zdrowia, szczególnie szpitalami w czasie kryzysu, ale według zapowiedzi ma nie dojść do drastycznych ograniczeń praw obywatelskich.

https://zmianynaziemi.pl/

Dokąd zmierza „Przegląd”?

Ewolucja tygodnika „Przegląd’ jest widoczna gołym okiem – zamiast lewicy normalnej skręca w kierunku lewicy „nowoczesnej”, z wszystkimi dewiacjami ideologicznymi na czele z obsesyjnym feminizmem, ekologicznym radykalizmem i bezkrytycznym hołubieniem LGBT.

Dolina Poległych ma przestać istnieć

Czytam np. w ostatnim numerze tekst „Protesty mają twarz kobiety”, mającym charakter apoteozy skrajnie lewicowego „buntu kobiet”, posługujących się (zwłaszcza w Ameryce Południowej) dosyć obrzydliwymi metodami „walki”. Takich artykułów, w tej samej poetyce, jest więcej

Mocną stroną „Przeglądu” była i chyba nadal jest historia – ale, jak się okazuje, ten sam tygodnik, który potępia IPN za upolitycznienie historii i niesprawiedliwe traktowanie PRL – jednocześnie zachwyca się nad lewicowym szaleństwem poprawiania historii w Hiszpanii, polegającym na wykopywaniu z grobów „niesłusznych” postaci historycznych, likwidowaniu „niesłusznych” miejsc pamięci i masowych ekshumacjach ofiar wojny domowej (oczywiście tylko jednej strony). Służy też temu ustawa przypominająca do złudzenia naszą ustawę o IPN i ustawę dekomunizacyjną, tyle że ideologicznie odwróconą o 180 stopni.

Czytamy: „Ustawa przewiduje również utworzenie wyspecjalizowanej prokuratury ds. pamięci demokratycznej i praw człowieka oraz krajowego banku DNA, który miałby pomagać w ekshumacji ofiar. Instytucje te będą finansowane ze środków publicznych. Zostanie też przygotowany spis wszystkich ofiar wojny domowej i dyktatury, a państwo weźmie odpowiedzialność za zlokalizowanie szczątków zaginionych”.

I dalej: „Na mocy tej ustawy rząd chce również zmienić status Doliny Poległych – kontrowersyjny państwowy pomnik upamiętniający wojnę domową ma zostać przekształcony w cmentarz cywilny, miejsce zbiorowej pamięci, z Narodowym Centrum Pamięci i Dokumentacji. W zeszłym roku, po długiej sądowej walce z potomkami dyktatora, szczątki Franco zostały stamtąd przeniesione na cmentarz w Madrycie. Najpewniej szczątki Jose Antonia Prima de Rivery, założyciela Falangi Hiszpańskiej, także zostaną przeniesione”.

Pytanie brzmi – czym to się różni od tego, co „Przegląd” krytykuje w Polsce? Zemsta na trupach i cmentarzach – nie jest chyba czymś co można by uznać za działania godne pochwały. Ale „Przegląd” nie widzi tej zbieżności – uważa, że istnieje „słuszne” znęcanie się nad historią (w Hiszpanii) i „niesłuszne” (u nas). Typowa logika Kalego.

Franco i jego rządy mogą być z punktu widzenia lewicy złe i godne potępienia, ale były i są częścią historii tego kraju. Nie można nakazać wymazania z historii kilkudziesięciu lat, zwłaszcza, że ta sama lewica swoim ekstremizmem w latach 30. niejako stworzyła Franco. Nie można twierdzić, że IPN nie ma prawa wykreślać z historii Polski okresu PRL i zachwycać się nad wykreślaniem 40 lat z historii Hiszpanii.

Jan Engelgard
30.09.2020
http://mysl-polska.pl

Antynomie zdrowego rozsądku

„To gorzej niż zbrodnia – to błąd” miał skomentować Charles Maurice de Talleyrand egzekucję Ludwika księcia Enghien. To samo mogę powiedzieć na temat przegłosowanej ostatnio w Sejmie ustawy o ochronie zwierząt, o tak zwanej: „piątce dla zwierząt”.

W świecie rządzonym przez „łańcuch pokarmowy” wykluczanie zabijania jednych organizmów przez inne jest po prostu niemożliwe, jest utopią i to szkodliwą utopią. Miłośnicy psów karmią swoich ulubieńców mięsem, albo karmą sporządzoną z resztek ubojowych.

Pies czy kot karmiony rzodkiewką i brukwią nie przeżyje. Miłośnicy węży karmią je żywymi myszami bo większość węży nie rusza padliny. Właściciele akwariów karmią drapieżne rybki rybkami mniejszymi, na przykład hodowanymi specjalnie w tym celu gupikami. Oczywiście rybki można karmić dafnią albo rurecznikiem ale to też organizmy żywe tyle, że niżej zorganizowane.

To już czysta dyskryminacja, czy jesteśmy w stanie ustalić hierarchię istot żywych i oddzielić grubą kreską te niższe, które mogą być bezkarnie i bez wyrzutów sumienia zabijane i zjadane często żywcem? Czy wiemy co przeżywa myszka wpuszczona do klatki węża albo gupik wpuszczony do akwarium z natteterą czyli piranią czerwoną?

Rozwiązaniem byłoby zakazanie posiadania ryb drapieżnych i węży oraz psów i kotów i pozwolenie na hodowanie w celach rozrywkowych wyłącznie zwierząt roślinożernych.

Dla obrońców zwierząt sam fakt czerpania przyjemności z kontaktu ze zwierzęciem wydaje się jednak moralnie podejrzany. Świadczy o tym propozycja zakazu udziału zwierząt w przedstawieniach cyrkowych z uzasadnieniem, że zmuszane są do czynności nie mających nic wspólnego z ich zachowaniem w środowisku naturalnym. Na przykład lwy zmuszane są do skakania przez obręcze, foki do gry w piłkę, a konie służą ludziom do woltyżerki i akrobacji.

Nonsensowne jest jednak przekonanie, że zwierzęta w cyrku są okrutnie traktowane i żyją w złych warunkach. Zwierzęta cyrkowe są nieustannie prezentowane publiczności nie mogą być więc głodzone ani bite gdyż wychudzenie zwierzęcia i ślady pobicia byłyby natychmiast zauważone. Są tresowane przy użyciu nagród nie kar, poza tym nie ma najmniejszej możliwości zapewnienia im naturalnych warunków. Na przykład nie możemy zapewnić lwom satysfakcji z polowania i rozszarpywania żywcem gazeli.

Powiem więcej – większość zwierząt cyrkowych lubi tresurę i z przyjemnością uczestniczy w treningach. Podobnie lubią pracę psy policyjne i myśliwskie, a konie sportowe i wyścigowe z niecierpliwością wyczekują przejażdżki. To ich jedyna rozrywka zastępująca trudy zdobywania pożywienia.

Ideałem aktywistów ochrony zwierząt byłoby hodowanie koni w tabunie na ogromnym terenie gdzie mogły swobodnie rywalizować o pastwiska i o partnerów. O ile jednak możemy (choć z trudem) uwierzyć, że hucuł przetrwa zimę w terenie marznąc i żywiąc się wygrzebanymi spod śniegu korzonkami roślin, rasy wyhodowane przez człowieka wymagają ciepłej stajni i regularnego żywienia. Człowiek musiałby zatem służyć koniom bez żadnej korzyści dla siebie. Kogo możemy do tego zmusić? Zakaz wożenia turystów na trasie Włosienica Morskie Oko oznacza, że wszystkie utrzymywane przez górali w celach zarobkowych konie natychmiast wylądują w rzeźni.

Dotykamy tu istoty problemu. To komuniści uważali, że problem niesprawiedliwości społecznej można rozwiązać wymordowując arystokrację i burżuazję. Zlikwidowanie klas wyższych nie prowadzi do zrealizowania utopii równości gdyż człowiek jest istotą hierarchiczną. Zlikwidowanie łańcucha pokarmowego czyli odżywiania się jednych organizmów drugimi można byłoby zrealizować wyłącznie wyrzynając w pień wszystkie zwierzęta mięsożerne.

Istotne jest jednak co innego. Proponowane i przegłosowane w Sejmie ustawy są po prostu kryminogenne. Dopuszczenie aby aktywiści ochrony zwierząt mogli dla skontrolowania warunków w jakich zwierzęta przebywają swobodnie wchodzić do prywatnych mieszkań prowokuje wręcz do przestępstw.

Poza tym ustawy te są wewnętrznie sprzeczne. Zakaz uboju rytualnego nie obejmuje uboju prowadzonego na rzecz związków wyznaniowych. To kolejna antynomia tym razem powszechnej tolerancji. Czy jeżeli założymy wspólnotę wyznawców azteckiego boga Tezcatlipoki będziemy mieli prawo składać ofiary z ludzi?

Zakaz trzymania psów na łańcuchu stwarza ciąg następnych problemów. Ludzie mieszkający na wsi, często na odludziu, trzymają złe psy, których zadaniem jest obrona gospodarstwa przed złodziejami, a właścicieli przed napadem. Naprawdę groźne psy muszą być trzymane na łańcuchu przesuwającym się ewentualnie po rozpiętym między domem i oborą drucie. Psy chronią w ten sposób obejście przed intruzami, a łańcuch chroni przechodniów a przede wszystkim dzieci przed agresją psa, który przypadkiem wydostanie się z posesji. Chroni również zwierzynę leśną przed zabiciem albo okaleczeniem przez psa polującego.

Czy ustawodawca podejmuje odpowiedzialność za dzieci zabite lub okaleczone przez spuszczonego z łańcucha złego psa ? Czy następna ustawa zabroni w ogóle trzymania złych psów? Kto będzie oceniał łagodność psa czyli jego prawo do życia?

Pies łagodny nie jest w wiejskim gospodarstwie potrzebny więc natychmiast zostanie zlikwidowany.

Najmniej wątpliwości budzi zakaz hodowli zwierząt futerkowych jeżeli używanie futer uznamy za zbędny luksus, za fanaberię. Dlaczego ten zakaz nie dotyczy jednak królików? Pewnie dlatego, że się je oprócz tego zjada. A co ze skórzanymi butami, paskami, uprzężami?

Gdyby wyłączyć człowieka z łańcucha pokarmowego tolerując ten łańcuch wyłącznie u zwierząt dzikich, gdyby całkowicie zakazać jedzenia mięsa i używania zwierzęcych skór oraz zakazać karmienia psów i kotów mięsem pozostaje problem zlikwidowania istniejących już hodowli bydła mięsnego. Kto opłacałby dożywocie dla krów, świń, kur, gęsi, indyczek i kaczek? A może należałoby je dla ich własnego dobra wymordować?

Rząd dobrej zmiany pokusił się o rozwiązanie problemu kwadratury koła, o usunięcie nieusuwalnych antynomii. Nie rokuje to powodzenia.

Izabela Brodacka Falzman
https://naszeblogi.pl

Janczarzy idą? Górski Karabach a sprawa polska.

Zanim się fejsbuk rozemocjonuje na dobre (?) – przypomnę: to nie Turcy idą na Kamieniec.

To Azerbejdżan, który stopniowo, ale konsekwentnie wychodzi z amerykańskiej strefy wpływów – po raz kolejny ściera się z Armenią, która przed dwoma laty w tejże strefie się znalazła, a w każdym razie mocno się do niej przysunęła. Naprawdę, skłania to do wstrzemięźliwości w geopolitycznych ocenach sytuacji na Zakaukaziu. Najważniejszy teraz jest pokój, a nie dziecinne zabawy kogo bardziej wolisz. To nie przedszkole.

Akcja przeciw Turcji i Rosji

Co warto przypomnieć – już dwa miesiące temu Amerykanie kazali posłusznemu sobie rządowi w Erewaniu zaatakować Azerów, chcąc skłócić Rosję i Turcję, umiędzynarodowić konflikt, a być może także doprowadzić do utraty twarzy przez Moskwę jako formalnie nadal sojusznika Armenii.

Wówczas ani Moskwa, ani Ankara, ani Baku nie dały się wrobić w tak prymitywną zagrywkę, należy jednak brać pod uwagę, że nadrzędnym celem USA wydaje się doprowadzenie do ostrego zwarcia rosyjsko-tureckiego. W tym kierunku próbowano i Moskwę, i Ankarę podsterować w Syrii, podobnie chciano rozdmuchać różnice interesów obu mocarstw w Libii. Interes amerykański wydaje się zresztą oczywisty – zajęcie Turków i Rosjan sprowokowanym między nimi konfliktem zostawiłoby Amerykanom wolną rękę na wszystkich frontach, na których ostatnio muszą ustępować dynamice rywali.

Dodatkowo zaś – siły rosyjskie uległyby dalszemu rozproszeniu, zaś Turcja chcąc nie chcąc musiałaby zwrócić się na powrót do swych zobowiązań NATO-owskich, z których jak dotąd stopniowo się przecież wyzwala.

Wydaje się więc nie być przypadkiem, że głównym beneficjentem gorącego konfliktu w Karabachu – pozostaje Waszyngton, wciąż zachowujący część wpływów w Azerbejdżanie i dysponujący nowymi powiązaniami w Armenii, a zatem zdolny bez większego wysiłku rozpalić pełnowymiarową wojnę, z nadzieję rozszerzenia ją poza sporny między dwoma krajami region.

Najważniejsze dla Polski – osłabić NATO

By zbyt łatwo nie rozdzielać sympatii w tym konflikcie, należy też pamiętać, że skuteczny lobbing ormiański na Zachodzie – to transmisja obustronna. Ormianie zawsze byli dumni ze efektywności swoich ośrodków wpływu we Francji, ostatnio także w USA – ale zadziało się tak, że są one teraz także ośrodkami wpływów amerykańskich na Zakaukaziu.

Odrębna kwestia to tradycyjnie bliski związki ormiańsko-francuskie. Jasne, Ormianie uważają się za i są grupą wywierającą wpływ na politykę francuską – ale też Francja uznaje Armenię jeśli nie wprost za część swojej strefy interesów, to na pewno za cenny instrument oddziaływania w regionie. Oddziaływania przede wszystkim na Turcję – z którą Republika Macrona jest w intensywnym sporze geopolitycznym niegdyś w Syrii, a dziś zwłaszcza w Libii, za pośrednictwem Grecji na Morzu Egejskim i przede wszystkim na forum NATO.

I znowu – to Turcja w ramach Paktu jest siłą odśrodkową i dezintegracyjną i samo to jest przecież także w interesie Polski, dla której osłabienie więzi atlantyckich jest racją narodowego bytu. Jakiekolwiek zaś orientowanie się na Francję – w historii naszego narodu kończyło się wyłącznie źle.

Sojusze i sympatie są zmienne

Właśnie polska racja stanu nakazuje wyjście wreszcie z freblówki i spojrzenie na sytuację międzynarodową całkowicie na zimno. Oto był czas, że rozsądek geopolityczny kazał patrzeć z sympatią np. na aspiracje Kurdów, których główna aktywność wymierzona była przeciw Turcji, w latach 80-tych zaangażowanej po stronie NATO-wskich jastrzębi.

Ale sytuacja światowa jest w ciągłym ruchu. Dzisiejsza Turcja stanowi ośrodek emancypacyjny i ważny element kształtującej się wielobiegunowości, zaś Kurdowie zdecydowali się być jednocześnie narzędziem imperializmu-syjonizmu, jak i współczesną maskotką liberallewicy, udając reinkarnację Republiki Hiszpańskiej.

Zdaje się, że coś podobnego zachodzi i w przypadku Armenii. Nieprzypadkowo nagle miłością zapałały do niej te same kręgi, które jeszcze do niedawna świata nie widziały spoza Rożawy (także w Polsce). I analogicznie – kiedy Azerbejdżan był amerykańską stopą postawioną na Zakaukaziu – należało ją kłuć. Dziś, gdy İlham Əliyev powoli próbuje wybić się na pozycję samodzielnego regionalnego gracza – nie ma sensu mu w tym przeszkadzać. A nawet wprost przeciwnie.

Nie mawiam bynajmniej do obalania chaczkarów, ale zalecam chwilę zastanowienia co taki zmieniony rozkład sympatii i sojuszy może dziś oznaczać.

Czy Rosja uratuje pokój?

I wreszcie pozycja Rosji w całej tej historii, bez wątpienia kluczowa – bo (niczym w I wojnie światowej), to właśnie to państwo wraz z Turcją pozostaje głównym celem geopolitycznych zachodnich macherów. Wbrew jak zwykle sprymitywizowanym, a dodatkowo zdezaktualizowanym cieniom poglądów dominujących w Polsce – Federacja Rosyjska nie jest zobowiązana do udzielania Armenii jakiegokolwiek wsparcia w konflikcie ograniczonym do Górskiego Karabachu, regionu, który jak cały świat – Moskwa uważa formalnie za część Azerbejdżanu (nawiasem mówiąc również Polska nie uznaje podmiotowości prawnej Arcach, jak i stoi na gruncie rezolucji Zgromadzenia ONZ 62/243 „O sytuacji na okupowanych terytoriach Azerbejdżanu”, wzywającej obie strony do pokojowego rozstrzygnięcia konfliktu).

Armenia jest wprawdzie stroną Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym – jednak nie może się on odnosić do kwestii karabachskiej, nadto zaś od dwóch lat, od kolorowej rewolucji 2018 r. – Erewań praktycznie rozluźnił swoje związki z postsowieckimi partnerami, coraz częściej zerkając między innymi w stronę animowanego przez amerykańskie jastrzębie Partnerstwa Wschodniego, od którego z kolei coraz silniej dystansuje się Baku.

Moskwa więc żadną miarą nie ma w tym konflikcie związanych rąk, a przeciwnie – doskonale rozumiejąc prawdziwe tło i cele ostatnich wydarzeń może zupełnie szczerze apelować o natychmiastową pacyfikację. I w tym zakresie polityka Władymira Putina również jest zupełnie zgodna z interesami Polski.

Biało-czerwona w ciekawych czasach

Walki w Górskim Karabachu wybuchają z pewną regularnością, przynosząc przeważnie dziesiątki, czasem setki trupów i kilkusetmetrowe przesunięcia linii demarkacyjnej (przede wszystkim w opanowanej przez siły ormiańskie strefie buforowej wokół Arcach).

Takie wojny zastępcze są już zresztą znakiem rozpoznawczym okresu geopolitycznej przemiany, w którym się obecnie znajdujemy, potęgując tylko wrażenie niedookreśloności nowego ładu światowego, do którego chwiejnie i zakosami, ale jednak wszyscy zmierzamy. Czujemy jego bliskość, wciąż jednak nie umiemy odgadnąć jaki będzie, w dodatku zaś rozumiejąc, że w każdej chwili każda kolejna lokalna strzelanina może nabrać charakteru regionalnego, subregionalnego, a nawet globalnego.

Żyjemy w czasach wymagających wyjątkowo zimnego spojrzenia i racjonalnych decyzji, dlatego wszystkim zbyt szybkim w wywieszaniu awatarów cudzych flag warto przypomnieć – że nasza jest tylko i wyłącznie biało-czerwona i tylko ona powinna mieć dla nas znaczenie.

Konrad Rękas
Konserwatyzm.pl
https://chart.neon24.pl

Wirtuoz znów się potknął

Wygląda na to, że reforma sądownictwa rządowi „dobrej zmiany” się nie udała.

Nie mówię oczywiście o tym, że sądy są obecnie najgroźniejszymi gangami, groźniejszymi, niż Pruszków, czy Wołomin, bo tamci przynajmniej nikogo nie udają, ani nie przebierają się w „śmieszne średniowieczne łachy” gwoli dodania sobie powagi – tylko nawet z punktu widzenia oczekiwań rządu.

Rząd próbuje przejść na ręczne sterowanie sądownictwem, by na miejsce gangów jakichś takich nie naszych, wprowadzić swoje gangi, ale okazuje się, że nawet on nie ma dostatecznej siły przebicia tego „układu zamkniętego”, który nie boi się już nikogo i nie liczy się już z nikim, ani niczym, zwłaszcza – ze sprawiedliwością.

Pod tym względem za komuny było lepiej, bo taki jeden z drugim sędzia nigdy nie wiedział, czy stojący przed nim człowiek nie ma aby jakichś pleców w partii czy bezpiece, więc na wszelki wypadek się pilnował. I w komunie i teraz „nikt nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara”, więc chociaż gwarancja nieusuwalności istniała i wtedy, to jednak bezpieka mogła w każdej chwili podsunąć partii na takiego sędziego jakieś śmierdzące dmuchy i delikwent mógł być w tej samej chwili zdmuchnięty jak gromnica przez innego dyspozycyjnego sędziego.

Bo większość sędziów za pierwszej komuny była dyspozycyjna, chociaż oczywiście zdarzały się chlubne wyjątki, jak na przykład mój przyjaciel ze studiów, sędzia Andrzej Mogielnicki w Puławach, który w stanie wojennymi uniewinnił działaczy „Solidarności” oskarżonych o straszliwą zbrodnię znieważenia Carycy Leonidy, czyli Leonida Breżniewa. Ten wyrok uniewinniający nawet Mieczysław Franciszek Rakowski, uchodzący za partyjnego liberała, uznał za skandaliczny, zgodnie z przestrogą Stanisława Wyspiańskiego, by „świętości nie szargać, bo trza, by święte były”.

Generalnie więc sędziowie się pilnowali – chyba, że od swojego oficera prowadzącego dostali rozkaz, żeby z jakiegoś podsądnego zrobić marmoladę w tak zwanym „majestacie prawa” – to wtedy folgowali sobie na całego.

Teraz tamten batog zniknął, więc sędziowie uważają się niemal za Bogów Wszechmogących i dokazują już bez ograniczeń – oczywiście nie za darmo, co to, to nie. Zatem pomysł, by jednak jakiś bat na sędziów ukręcić, jest zasadniczo słuszny, ale ekipa „dobrej zmiany” nie chciała oczyścić sądownictwa z gangsterów, tylko dokonać tam podmianki jednych na drugich.

Dlatego uważam, że taki batog należałoby włożyć w ręce obywateli, którzy co 5 lat dokonywaliby oceny każdego sędziego w jego okręgu sądowym i jeśli taki jeden z drugim sędzia nie uzyskałby przynajmniej bezwzględnej większości głosów obywateli głosujących, wylatywałby z sądownictwa bez żadnego odwołania. Myślę, że po 20 latach wszyscy chodziliby jak w zegarku.

Oczywiście trzeba by z konstytucji wykreślić zapis o nieusuwalności – bo to on właśnie jest przyczyną rozwydrzenia sędziów. Pracę każdego człowieka można publicznie ocenić i z tej oceny wyciągnąć wnioski, ale pracy sędziego – już nie – co sprawiło, że w większości przypadków poprzewracało im się w głowach, że są jakąś „nadzwyczajną kastą”.

Jak powiedziałem, próba rządu, by przejść na ręczne sterowanie sądami, najwyraźniej się nie udała. Przysłowie mówi, że gdy wejdziesz między wrony, musisz krakać, jak i one. Toteż choć w sądownictwie powstały dwie partie polityczne; jedna tak zwanych sędziów „starych”, co to samego jeszcze znali Stalina, a druga – tak zwanych sędziów „młodych” którzy Stalina już nie znali – to najwyraźniej jedni na drugich musieli oddziaływać w sposób sobie właściwy i sytuacja się wyrównała.

Pokazało się to właśnie 16 września kiedy to Sąd Najwyższy w składzie siedmioosobowym orzekł, że nielegalne jest poddawanie obywatela tak zwanej „dezubekizacji” tylko na podstawie przynależności do podejrzanej formacji, jak np. SB. Tymczasem na tej właśnie podstawie przepisy ustawy „dezubekizacyjnej” prowadziły do obniżania tzw. ubeckich emerytur.

Okazało się, że takie postępowanie uznał za niedopuszczalne Sąd Najwyższy – ten sam Sąd Najwyższy, o który toczyła się taka batalia, najpierw o panią Małgorzatę Gersdorf, której do głowy uderzały gersdorfiny, a potem o prostych sędziów. Nawet jeśli ci prości sędziowie coś tam ministrowi Ziobrze naobiecywali, to teraz, kiedy już są nieusuwalni, musieli się na niego wypiąć. Nie tylko, zresztą w Sądzie Najwyższym, ale również – w Trybunale Konstytucyjnym, gdzie pani prezes Przyłębska ma potężny dysonans poznawczy, ponieważ większość sędziów TK podziela pogląd Sądu Najwyższego, co do legalności ustawy „dezubekizacyjnej”.

Ta ustawa została przeforsowana, ponieważ Naczelnik Państwa chciał całemu ludowi pokazać, jakim to on jest biczem Bożym na komunę i ubecję. Ludowi takie rzeczy zawsze bardzo się podobają, a psychikę ludu Naczelnik Państwa zna, jak własną kieszeń i znakomicie wie, jaki ochłap mu akurat rzucić.

Pamiętając z pewnością solidarnościową doktrynę „równych żołądków”, postawił na „chorobę czerwonych oczu”, która polega na tym, że pacjent pragnie, by każdemu było tak źle, jak jemu. Ponieważ w naszym nieszczęśliwym kraju od 1944 roku panuje epidemia tej choroby, toteż nic dziwnego, że ustawa dezubekizacyjna spotkała się z powszechną aprobatą.

Doświadczyłem tego na własnej skórze, bo od samego początku tę ustawę krytykowałem nie dlatego, bym do ubecji miał choćby cień sympatii, tylko dlatego, że uważałem ją za niebezpieczny precedens. Jeśli w przyszłości rządy obejmie obóz zdrady i zaprzaństwa, to na podstawie tej, albo takiej samej ustawy, zredukuje emerytury solidarnościowcom i w ogóle każdemu, kogo będzie chciał załatwić.

Z tego powodu zostałem uznany za ruskiego agenta i w ogóle – renegata, zwłaszcza przez środowiska ostentacyjnie pobożne, co to kierują się w pierwszej kolejności miłością bliźniego swego. Nic mi nie pomogły wyjaśnienia, że ubekom można zaszkodzić w inny sposób, bez konieczności stwarzania niebezpiecznych precedensów. Każdy z nich bowiem – dowodziłem – w swojej działalności dopuszczał się łamania prawa – nawet takiego, jakie wtedy obowiązywało. Były to rozmaite rodzaje „zbrodni komunistycznych”, co to nie ulegają przedawnieniu, zatem nic nie stało na przeszkodzie, by każdego z nich zaciągnąć przed niezawisły sąd, który mógłby skazać ich na wysokie grzywny, potrącane oczywiście z emerytur.

Ciekawe, że z orzeczenia Sądu Najwyższego można wyprowadzić taki sam wniosek – że nie powinna decydować przynależność do formacji, tylko to, co delikwent robił. Wtedy nie byłoby żadnej podstawy do podważenia takiego postępowania.

Słabym punktem mojego rozumowania były oczywiście niezawisłe sądy, które podejrzewam o przeżarcie agenturą nie tylko zresztą SB-ecką, bo tamta powoli przechodzi w stan spoczynku, tylko agenturą Urzędu Ochrony Państwa, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Agencji Wywiadu, Wojskowych Służb Informacyjnych, Służby Kontrwywiadu Wojskowego, Służby Wywiadu Wojskowego, Centralnego Biura Śledczego, Centralnego Biura Antykorupcyjnego i Policji Skarbowej.

W latach 90-tych bowiem UOP i ABW prowadziły, a w każdym razie rozpoczęły operację „Temida”, polegającą na werbowaniu agentury właśnie w środowisku niezawisłych sędziów. Ta sprawa przypadkowo wyszła na jaw przy okazji procesu sędziego Hurasa z Katowic, a przecież trudno uwierzyć, by WSI, czy wszyscy inni nie werbowali sobie agentury właśnie w tym środowisku, od którego przecież zależy, czy ktoś za sprywatyzowanie sobie cudzego majątku pójdzie do lochu, a kto nigdzie nie pójdzie, tylko będzie sobie mógł spokojnie wypić i zakąsić – oczywiście stosownie takiego niezawisłego sędziego wynagradzając, żeby nie narazić się na zarzut niewdzięczności.

Dlatego też uważam, że bez batoga nie da rady, ale batoga w rękach obywateli, a nie w ręce rządu. Rozmaite durnice płci obojga w Unii Europejskiej, które nie doświadczyły nigdy na sobie socjalizmu realnego, mogą sobie wierzyć w sędziowską niezawisłość, ale my, którzy tamte czasy i praktyki pamiętają, wiemy, że można ją między bajki włożyć i dlatego nie powinny nas krępować jakieś „standardy” – bo co nam przyjdzie z tego, jeśli zostaniemy zoperowani zgodnie ze „standardami”. Pacjent może umrzeć chory, ale może też umrzeć całkowicie wyleczony, zwłaszcza jeśli przedtem wzbogaci medycynę.

Skoro jednak nawet ja zdaję sobie sprawę z tego słabego punktu, to nie wierzę, by nie zdawał sobie z niego sprawy również Naczelnik Państwa, którego uważam za wirtuoza intrygi. Jeśli zatem z góry wiedział, że ubecy odprocesują sobie w niezawisłych sadach wszystkie cięcia dokonane na podstawie ustawy dezubekizacyjnej – co właśnie na naszych oczach się dzieje – to nieomylny to znak, że tak naprawdę nie chciał ubekom zrobić żadnej krzywdy, a tylko zbajerował nie tylko swoich wyznawców, ale i innych cierpiących na „chorobę czerwonych oczu”.

Przyniosło mu to wyborczy sukces, podobnie jak projektodawcom pandemii koronawirusa oszałamiający sukces przyniosło postawienie na instynkt samozachowawczy, co też okazało się strzałem w dziesiątkę.

Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl

Mosbacher znowu podpadła polskim politykom: Trump powinien jej podziękować, przekroczyła normy.

Polscy politycy skrytykowali ambasador USA Georgette Mosbchaer za wytykanie Polsce złego traktowania osób LGBT i nieprzestrzeganie praw mniejszości seksualnych.

Ich zdaniem ambasador narusza Konwencję Wiedeńską, która głosi wyraźnie, że dyplomaci nie mogą mieszać się w wewnętrzne sprawy kraju, w którym rezydują, a tym bardziej powielać fake newsów.

Zdaniem szefa Komitetu Wykonawczego PiS Krzysztofa Sobolewskiego za swoje wypowiedzi ambasador USA powinna zostać odwołana ze stanowiska przez Donalda Trumpa. Sobolewski uważa, że „pomoc” Mosbacher amerykańskiemu prezydentowi może się obrócić przeciwko niemu, dlatego powinien za nią „podziękować”. „ (…) grozi to, że znajdzie się po złej stronie historii” – napisał Sobolewski na Twitterze, nawiązując do wywiadu Georgette Mosbacher, którego dyplomatka udzieliła wcześniej portalowi Wirtualna Polska.

​Równie krytyczne stanowisko wobec wypowiedzi Mosbacher zabrał przewodniczący zespołu parlamentarnego Polska-USA Arkadiusz Mularczyk. „Jej wypowiedzi są niedopuszczalne i nie do przyjęcia. W sposób obcesowy ingerują w nasze wewnętrzne sprawy” – powiedział polityk tvp.info.

Dodał, że jest zdziwiony tym, co powiedziała dyplomatka. Jego zdaniem „przekroczyła granice mandatu dyplomaty i ambasadora”, a kwestie, w których zabrała głos to przekroczenie norm, które wyznacza Konwencja Wiedeńska.

Mularczyk uważa, że mimo wszystko wypowiedzi Mosbacher nie powinny źle wpłynąć na stosunki Polski i USA, gdyż „nie można zniszczyć tego, co dobrze funkcjonuje”. Jednak, jak zaznacza polityk, takie wypowiedzi niszczą dobry klimat współpracy i są niepotrzebne.

– W sposób obcesowy ingerują w nasze wewnętrzne sprawy – podkreślił Mularczyk, zwracając uwagę, że w Polsce nie doszło do łamania zasad tolerancji wobec kogokolwiek.
Według niego wszystkie oskarżenia i fake newsy na temat Polski pochodzą od lewicowych działaczy, którzy rozpowszechniają nieprawdziwe informacje, np. że w kraju istnieją strefy wolne od LGBT.

Szkoda, że dyplomaci niektórych krajów nie dostrzegają gry ze strony tych środowisk i dają się wmanipulować w toczące się przeciwko Polsce akcje. Pani Mosbacher chyba nie do końca rozumie, co się dzieje w sprawie środowisk LGBT w Polsce. Nie jesteśmy krajem, który w jakikolwiek sposób dyskryminowałby mniejszości seksualne. Niektórym grupom zależy jednak, aby tak nas przedstawiać, a w przypadku pani ambasador wyszedł niestety jej brak doświadczenia politycznego – powiedział przewodniczący zespołu parlamentarnego Polska-USA Arkadiusz Mularczyk

Głos w sprawie wypowiedzi Georgette Mosbacher, nie po raz pierwszy, zabrał też były minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski. Według niego to, co zrobiła dyplomatka, to ingerencja dyplomatyczna w życie wewnętrzne kraju akredytowania. Waszczykowski uważa, że Mosbacher nie ma świadomości, że „LGBT to ideologia i ruch polityczny, ponieważ studia gender od wielu lat są nauczane na uniwersytetach”.

Były szef MSZ ocenił w programie Tłit, że cała nagonka na Polskę jest oparta na fałszywych założeniach i propagandzie nieprawdy, ponieważ nikt nikomu krzywdy w Polsce nie robi za to jak ktoś się zachowuje w swojej sypialni. Zdaniem Waszczykowskiego uświadamianiem tego powinni zająć się niekoniecznie przedstawiciele MSZ, ale też media i inne instytucje.

Mosbacher: „Polska ma opinię kraju nieprzyjaznego mniejszościom seksualnym”
W niedzielę 27 września ambasadorzy i dyplomaci kilkudziesięciu krajów, akredytowani w Polsce, w otwartym liście wyrazili swoje poparcie dla osób LGBTI. Wyjaśniono, że chodzi przede wszystkim o podniesienie świadomości społecznej w kwestii problemów dotykających społeczności gejów, lesbijek, osób biseksualnych, transpłciowych i interpłciowych (LGBTI) w Polsce. Sporządzanie listu koordynowała Ambasada Królestwa Belgii w Polsce. Podpisało się pod nim 43 ambasadorów i siedmioro reprezentantów innych przedstawicielstw dyplomatycznych.

Chcemy wyrazić nasze poparcie dla starań o uświadamianie opinii publicznej w kwestii problemów, jakie dotykają społeczność gejów, lesbijek, osób biseksualnych, transpłciowych i interpłciowych (LGBTI) oraz innych mniejszości w Polsce stojących przed podobnymi wyzwaniami – napisano w liście otwartym, którego treść pojawiła się na stronie ambasady USA w Warszawie.

Opinia publiczna zwróciła na niego uwagę po opublikowaniu informacji na jego temat na Twitterze ambasador USA w Polsce Georgette Mosbacher. „Prawa człowieka to nie ideologia – są one uniwersalne” – napisała Mosbacher.

Dyplomatka w rozmowie z portalem wp.pl zadeklarowała szacunek dla tradycyjnych wartości katolickich w Polsce i zapewniła, że nie zamierza wywierać presji na polskim rządzie. Dodała, że „niczego nikomu nie dyktuje”, a list ambasadorów to nie jest presja na polski rząd. Jednak sprawy, „które nas różnią” – tłumaczyła – wpływają na inwestycje i decyzje militarne amerykańskiego Kongresu. 

Georgette Mosbacher od dawna na cenzurowanym

Z pewnością można powiedzieć, że ambasador USA Georgette Mosbacher zaszła za skórę polskim politykom. ​Twitterowa działalność amerykańskiej dyplomatki oburzyła polityków, którzy powołują się na artykuły Konwencji Wiedeńskiej, głoszącej wyraźnie, że dyplomaci nie mogą mieszać się do spraw wewnętrznych państwa, w którym przebywają, co jak zwrócili uwagę posłowie, Mosbacher łamie notorycznie.

Ambasador ma na koncie potyczki słowne z posłanką Beatą Mazurek, z byłym szefem MON Antonim Macierewiczem. Do grona jej krytyków dołączyła też Konfederacja, która zażądała interwencji od rządu i postawienia dyplomatki do pionu. Komentarze dyplomatki odnośnie polskiej sceny politycznej Konfederacja uznała za złamanie Konwencji Wiedeńskiej i zaapelowała o ogłoszenia ambasador persona non grata.

Prezes Konfederacji Robert Winnicki wymienił kilka takich ingerencji, m. in. kilkukrotne interwencje w sprawie TVN; w sprawie amerykańskiej firmy farmaceutycznej GymTech; obrona Ubera przed zmianami przygotowanymi przez resort infrastruktury; krytyka zapowiedzi podatku cyfrowego, który miał dotyczyć przede wszystkim amerykańskich firm; krytyka akcji „Gazety Polskiej” o strefach wolnych od LGBT; zabranie głosu w sprawie wdrażania w Polsce technologii 5G.

Pod koniec sierpnia ambasador USA Georgette Mosbacher skrytykowała również pomysł PiS, który polega na zamiarze dekoncentracji mediów w Polsce, który zakłada, że korporacje i fundusze medialne w większości powinny znajdować się w polskich rękach. Oceniła, że propozycja nie sprzyja inwestycjom zagranicznym w kraju, a stanowi swego rodzaju cenzurę. ​Jak dodała, długoterminowe licencje to długoterminowa inwestycja, w każdym biznesie, w tym w biznesie mediowym.

Ambasador odniosła się do słów krytyki za pośrednictwem Twittera. Napisała, że zajmowane przez nią stanowisko nie oznacza, że zatraciła etykę i umiejętność odróżniania dobra od zła.

Złożenie przysięgi jako ambasador nie oznacza, że odrzuciłam etykę, wartości i umiejętność odróżniania dobra od zła. Jeśli widzę, że historia jest zniekształcana lub interpretowana ze złych pobudek, zabieram głos niezależnie od mojego stanowiska – zwróciła uwagę Mosbacher.

Dodała, że kiedy widzi niesprawiedliwość to nazywa ją po imieniu, kierując się zasadami etyki i wyznawanymi przez nią wartościami.

https://pl.sputniknews.com/

Prezes, czyli Naród


Historia starożytnego Rzymu dostarcza przykładów szalonych poczynań cezarów. Kaligula konia mianował senatorem, Neron podpalił dla fantazji Rzym i nawet najbardziej odlotowe poczynania władcy były aprobowane i wykonywane przez otoczenie.

Rzecz jasna cezarowi nikt nie mógł się sprzeciwić – bunt kończył się unicestwieniem mądrali, który chciał mieć własne zdanie.

Nowoczesne totalitaryzmy – hitleryzm i komunizm też zrodziły tyranów niszcząc wrogów czyli tych, którzy odważyli się krytykować pomysły wodza. W bolszewickiej Rosji, na straży generalnej linii partii stał „krwawy Feliks” i kogo mu wskazał Lenin tego towarzysz Dzierżyński gnoił w kazamatach Łubianki. „Słońce ludzkości” – Stalin rozwinął sztukę budowania swojej legendy do tego stopnia, że w końcu wszyscy, którzy chcieli przeżyć, traktowali go jak boga.

Zdawać by się mogło, że niszczenie ludzkiej indywidualności, eliminowanie ludzi myślących samodzielnie odeszło w przeszłość wraz z totalitarnym komunizmem. Okazuje się jednak, że w demokracji mechanizm tworzenia tyranii ma się znakomicie. Przynajmniej w polskiej demokracji. Co prawda bez wyrywania paznokci, bez Łubianki – humanitarnie, ale skutecznie. Kto nie lizus ten odpada.

Oto Naczelnik Kaczyński – mający jak to określił jeden z publicystów – „hopla” na punkcie zwierząt – wymyślił jednego dnia, że trzeba zakazać hodowli zwierząt futerkowych, zabronić uboju rytualnego – a w parę dni później prawie cała jego partia z zachwytem głosowała za likwidacją branży gospodarki przynoszącej miliardy złotych dochodu. Jedną decyzją Sejmu, w trybie przyspieszonym przepchnięto ustawę ewidentnie szkodliwą dla kraju – bo tak się Naczelnikowi podobało.

W głosowaniu zarządzono „dyscyplinę partyjną” i kilkunastu posłów, którzy odważyli się zagłosować „przeciw” następnego dnia zostało wyrzuconych z partii.

Konstytucja Rzeczypospolitej stwierdza w art. 104, że „Posłowie są przedstawicielami Narodu” i że nie wiążą ich żadne „instrukcje”. A tu okazuje się, że kontrolę nad posłami w imieniu Narodu sprawuje Jarosław Kaczyński.

Wyrzuceni z partii posłowie – jeśli Prezes nie wybaczy im winy – nie powąchają nawet poselskiego mandatu w następnych wyborach. To bowiem właśnie Kaczyński będzie ustalał listy wyborcze PiS do Sejmu i w istocie to on zadecyduje kto może nadal reprezentować Naród, a komu już dziękujemy.

Był swego czasu wybitny polityk Ludwik Dorn – poseł, minister i w ogóle obok Lecha i Jarka tzw. „trzeci bliźniak”. Do czasu kiedy Naród (czyli Prezes) nie cofnął mu rekomendacji i po prostu Dorna wyrzucił z partii (i z wyborczej listy). I dzisiaj Dorna nie ma.

Podobnie będzie z posłami, których teraz Prezes ukarał za niesubordynację. Naród ich już nigdy nie wybierze z listy PiS do Sejmu. W „kryzysie” w jakim znalazła się „Zjednoczona Prawica” próbę ratowania swojej pozycji podjął Zbigniew Ziobro, który na początku poprzedniej kadencji dostał patent na „reformę wymiaru sprawiedliwości”. Zakrzątnął się energicznie, powsadzał swoich ludzi gdzie tylko się dało i zbudował swoją frakcję – „Solidarną Polskę”.

Tymczasem pojawił się Mateusz Morawiecki, który skuteczniej podbił serce Prezesa i stało się jasne, że następca tronu będzie miał na imię Mateusz, a nie Zbyszek.

Ziobro zatem zaczął licytować ostro radykalnymi postulatami swojej grupy, a w ramach budowania własnej pozycji jego posłowie głosowali przeciwko ustawie o zwierzętach. No i okazuje się, że Ziobro jest na wylocie. Naród – tzn. Prezes utracił do niego zaufanie.

Piszę o tym, nie tyle żeby opowiadać o bieżącej polityce – bo to skomentuje legion politologów. Chciałbym jedynie zwrócić uwagę Czytelników, że w polskim modelu „demokracji” mechanizm tworzący tyrana i wspierającej go grupy lizusów ma się całkiem dobrze. Prowadzi to do sytuacji, w której Prezes to wobec posłów emanacja Narodu. A poseł PiS, którego Prezes trzyma żelazną ręką – może być albo bezwolną kukiełką i lizusem, albo wylatuje z gry. Czyż nie jest to zwykła tyrania?

Janusz Sanocki, Nysa
28.09.2020
http://mysl-polska.pl/

wtorek, 29 września 2020

CUDY GOSPODARCZE BYŁY TYLKO TAM, GDZIE RZĄDZILI PATRIOCI

CUDY GOSPODARCZE BYŁY TYLKO TAM, GDZIE RZĄDZILI PATRIOCI, którzy Dzięki Hitlerowi dostali się do Władzy. To oni Wymogli na Hitlerze podczas MONACHIUM wprowadzenie waluty Keynesowskiej, która umożliwiła ARMATY Z MASŁEM. Szefem pruskiego Sztabu Wojny Handlowej i Gospodarczej był Czarodziej Finansowy Hjalmar Schacht, który wcześniej łupił Bałkany a po awansie Amerykę Łacińską. Jednak mimo tych Cudów III Rzesza musiałaby ogłosić Upadłość Finansową gdyby nie 2 Kolejne Cudy: ANSCHLUSS i MONACHIUM.
Anschluss i Monachium zafundował Hitlerowi Józef Stalin zamawiając u Benesza 3 Strategiczne bomby atomowe Tesli na Warszawę, Berlin i Londyn. Dowiedział się o tym Beck, który poleciał ze sprawą do Hitlera, gdyż Czechosłowacja miała najsilniejszą armię w Europie, wielki Arsenał i Przemysł Zbrojeniowy. Hitler odpowiedział, że Zaatakuje Czechy, na co Beck Ze Łzami: WODZU, POLACY PANU TEGO NIGDY NIE ZAPOMNĄ – co jest DOWODEM Polsko-Niemieckiego Paktu Antysowieckiego.
Na Sylwestra 1937 Niemcy Otruli jednak Stalina Polonem, wobec czego wojna Polski i III Rzeszy z Czechosłowacją i ZSRS okazała się NIEPOTRZEBNA a Aferę Benesza załatwiły Mocarstwa Fundacyjne i Protekcyjne Czechosłowacji w MONACHIUM. Tam Anglicy zarekwirowali Bombę Tesli NA LONDYN a w Wiśle Mościcki starał się nakłonić Benesza do wydania Polsce 2 bomb atomowych Tesli oraz Arsenału i Technologii Czeskiej, ale Anglicy dali to Hitlerowi jako Krzyżowcowi Antybolszewickiemu. Mościcki miał wówczas powiedzieć Beneszowi, że NIEMCY ZAJMĄ CAŁE CZECHY WIĘC LEPIEJ BĘDZIE JEŚLI STALOWNI CIESZYŃSKICH NIE ZAJMĄ.
Przyjęcie jednak przez Hitlera Waluty Keynesowskiej była ZAGROŻENIEM Imperium Brytyjskiego a zdobycie przez Niemców skarbca Włastów w Modlinie oddawało Niemcom Cały Świat Bez Wojny, wobec czego WBr musiała dać Gwarancje Polsce, choć ta ANSCHLUSSEM i MONACHIUM została wyeliminowana z Wyścigu Zbrojeń. Wobec tego Józef Beck wystąpił jako ANTYNIEMIECKI Protektor Francji, Wielkiej Brytanii, ZSRS i USA, czym było Kontrultimatum Becka: PANIE ADOLFIE, POLSKA TO NIE CZECHOSŁOWACJA.

JEFF BEZOS DAJE 10 MLD DOL. NA WALKĘ Z KRYZYSEM KLIMATYCZNYM

Najbogatszy człowiek Świata, który usunął z tego miejsca WTÓRNIKA Jacka Karpińskiego Billa Gatesa, dał 10 miliardów USD na walkę z Globalnym Ociepleniem. Pieniądze te powinien dać pani Aleksandrze Nowak-Tomaszewskiej od której dostał licencję na zamek AMAZON w Płocku. Ponieważ moja metryka A’MAZONA – od którego pochodzi oficjalnie nazwa MAZOWSZA – wywoływała kontrowersje więc puszczono ją na Giełdę, jak niegdyś POMYSŁ Wyszukiwarki Internetowej Jacka Karpińskiego, który POBIŁ Króla Giełdowego Daimlera-Chryslera.

Żeby było ciekawiej to jako DAMLERA zarejestrowano na giełdzie MERCEDESA, żeby Czesi nie rewindykowali silnika PANNA MERCEDES. Globalne Ocieplenie jest bowiem skutkiem Wykupienia na salonie samochodowym PARYŻ 1901 silnika PANNA MERCEDES, która nie dymiła, nie smrodziła i nie hałasowała przez Pierdziela Rokefelera, który rządzi światem silnikiem OTTO.
Niemcy Przypierdolili mi, że mój silnik spalinowo-parowy VDTW jest Plagiatem PANNY MERCEDES. Mój VDTW jest jednak interpretacją Turbinki Kowalskiego, której szefami byli Andrzej Jaroszewicz i mój kuzyn, który NIE UZNAŁ Długu ŻYROWEGO Andrzeja Jaroszewicza z Małego Fiata jako Narodowego Ruchu Turbinki Kowalskiego.
Wobec tego do warszawskiego mieszkania kuzyna przyjechali w NOCY Piotr Jaroszewicz z kulomiotem Komarem i znanym rajdowcem włoskim. Kuzyn wysłał dziewczynę po wódkę, a gdy ta wróciła to z łazienki wylewała się woda a w wannie leżał w ubraniu mój kuzyn, gdzie zaprowadzono ją i utopiono w tejże wannie. – Tyle ze śledztwa MO umorzonego przez teścia Komara, Prezydenta Polski marszałka Spycha-Spychalskiego.
Jeśli zaś chodzi o Mój Plagiat to Komisja Europejska w Brukseli wysłała mój prospekt VDTW z Polsko-Niemieckiej Konferencji Ekologicznej w Jeleniej Górze w r. 1996 do Instytutu Silnikowego w Brignoles pod Tulonem, gdzie opracowano WYSOKOPRĘŻNY VDTW Monte Christo, na którym Unia Europejska podjęła budowę Metr Samochodowych. Na konferencji w Jeleniej Górze Kanclerz Kohl powołał niemiecko-japońskiego Protektora VDTW, zaprotestowanego przez ONZ jako OSZUSTWO.

Artefakt z Coso – czy jest dowodem na podróże w czasie?

Artefakt z Coso to przedmiot wokół którego narosło wiele spekulacji. Kto go pozostawił na Ziemi? Starożytne czy pozaziemska cywilizacja, a może jest dowodem na podróże w czasie?

Odkrycie artefaktu z Coso

Artefakt ten został odnaleziony zimą 1961 roku na górskich terenach w Olancha w Kalifornii. Odkrycia tego dokonali Wallance Lane, Virginia Maxey oraz Mike Mikesell.

Kiedy znaleźli ten artefakt, myśleli, że jest to geoda, czyli pusty materiał skalny, który ma skrystalizowane ścianki wewnętrzne. Taki materiał skalny można często spotkać w sklepach z kamieniami szlachetnymi i półszlachetnymi w miasteczkach turystycznych.

Źródło: Internet

Odkrywcy tego artefaktu prowadzili właśnie taki sklep, więc zabrali ten materiał skalny, aby go później sprzedać albo postawić na wystawie sklepowej. Jednak po jego rozcięciu nie pojawiły się kryształy, ale metalowy trzonek.

Odkrywcy tego przedmiotu określili go jako świecę zapłonową, która została umieszczona w twardej glinie albo skale.

Wtedy określono, że artefakt ma 500 000 lat, ale w tamtych czasach nie była jeszcze znana żadna skuteczna metoda, która mogłaby potwierdzić ten fakt.

Pochodzenie artefaktu z Coso

W związku z pochodzeniem tego artefaktu powstało wiele teorii, które dotyczyły m.in.:

  • starożytnych zaawansowanych cywilizacji;
  • prehistorycznych pozaziemskich cywilizacji,
  • ludzi, którzy podróżowali w czasie i podczas wizyty na Ziemi zgubili właśnie ten artefakt.

Źródło: Internet

Następnie dokładne badania zostały przeprowadzone przez Pierre’a Stromberga oraz Paula Heinricha.

To właśnie oni wraz z członkami towarzystwa „Spark Plug Collectors of America” dowiedli, że ten artefakt jest świecą zapłonową typu Champion, która pochodzi z 1920 roku. Prezydent „Spark Plug Collectors of America” – Chad Windham – potwierdził, a także zidentyfikował ten artefakt, że jest to świeca zapłonowa z 1920 roku, którą wykorzystywano przy budowie silników Forda typu T oraz A.

Z taką oceną zgodziły się inne osoby, które kolekcjonowały świecie zapłonowe.

Jednak od 2008 roku nie jest znane miejsce przechowywania artefaktu z Coso, co pozwoliłoby na ponowne jego przebadanie nowoczesnymi metodami.

Czytaj także: Cylindry faraonów: sekret energii i długowieczności

https://www.tajemnice-swiata.pl/

Przed sądem za obronę własną. W USA ruszył proces Kyle’a Rittenhouse’a.


W miniony piątek w sądzie w Illinois odbyła się pierwsza rozprawa Kyle’a Rittenhouse’a, amerykańskiego patrioty, który w obronie własnej zastrzelił dwóch lewackich bojówkarzy i trzeciego z nich ranił.

Posiedzenie sądu odbyło się w charakterze on-line przy użyciu rozpowszechnionej w trakcie pandemii aplikacji Zoom.

Pomimo nagrań z wielu kamer, które jasno wskazują na działanie w obronie własnej (Kyle został zaatakowany przez grupę lewackich bojówkarzy, którzy pod szyldem „Black Lives Matter” szabrowali sklepy) 17-latkowi zarzuca się m.in. umyślne zabójstwo pierwszego stopnia, za co grozić może nawet dożywotnie pozbawienie wolności.

Obrona Kyle’a Rittenhouse’a na pierwszej rozprawie skupiła się jednak na tym, aby kolejne rozprawy odbywały się w rodzinnym stanie 17-latka, gdyż sąd zamierza przenieść proces do miasta Kenosha, gdzie miały miejsce rzeczone zajścia. Zdaniem obrony atmosfera w tym mieście działa na niekorzyść ich klienta, w związku z czym wnioskuje o inną lokalizację.

W międzyczasie zespół prawny, któremu przewodniczy znany adwokat John Pierce, przygotował film dowodzący niewinności Rittenhouse’a. „Prawda w 11 minutach” to szczegółowy zapis zajść w Kenosha, zawierający także niepublikowane wcześniej nagrania.

Prawnicy amerykańskiego patrioty zdecydowali się na udostępnienie filmu w sieci, by uciąć oczerniające ich klienta medialne publikacje. Serwis YouTube uznał materiał za „kontrowersyjny”, w związku z czym aby go obejrzeć należy być zalogowanym użytkownikiem. Materiał publikujemy poniżej.

Cały czas trwa również akcja solidarnościowa polegająca na wysyłaniu do aresztu, w którym przebywa Kyle, listów i pocztówek z wyrazami wsparcia.

Szczegóły akcji znaleźć można w opublikowanej na Autonom.pl wiadomości
Wyślij kartkę do Kyle’a Rittenhouse’a – akcja solidarnościowa.

Na podstawie: twitter.com/MythinformedMKE, nationalfile.com
http://autonom.pl

Holendrzy wprowadzają limit posiadanej gotówki. Ten kto przekroczy ustalony próg, zapłaci wysoką karę.


Co za absurd! Możliwe, że już niebawem władze jednego z największych holenderskich miast zakażą noszenia przy sobie zbyt dużej ilości gotówki.

Takie ograniczenie wolności miałoby charakter bezprecedensowy, a już niebawem może dotyczyć Rotterdamu. Przepis ma stanowić, że każdy kto porusza się ulicami miasta może mieć przy sobie maksymalnie 2 tys euro, jeśli przekroczy ten limit zapłaci karę w wysokości 2,5 tys euro.

Tamtejszy dziennik „De Telegraaf” propaguje pogląd, jakoby takie prawo miało uderzać nie w zamożnych i uczciwych, a zamożnych i nieuczciwych.

Jaki taka narracja ma sens? W założeniu nowy przepis ma uderzać w handlarzy narkotykami. [Bua ha ha…. – admin]

Autorami tego dziwacznego pomysłu są politycy partii VVD, którzy podobno mają świadomość jak radykalne są ich zmiany, ale podkreślają, że ich wprowadzenie jest konieczne.

– Rotterdam musi stać się pierwszym miastem na świecie, w którym odwiedzający i mieszkańcy nie mogą mieć przy sobie więcej niż dwa tysiące euro w gotówce. Nawiasem mówiąc, nie mówimy o profesjonalnych transakcjach. Na przykład osoby, które prowadzą dwie kawiarnie i chcą odebrać pieniądze, powinny mieć taką możliwość – mówił dla „De Telegraaf” Vincent Karremans, przewodniczący VVD.

https://nczas.com

Ochotnicza Rezerwa Mimowolnego Oportunizmu

No dobrze, nieszczęsna ustawa likwidująca co najmniej trzy branże rolnicze – przeszła (a partyjna gra demokratyczna spowodowała, że zapewne nie ulegnie większym zmianom).

Czy teraz jej ochotniczy internetowi popieracze – mogliby już odczepić się od zachowujących rozsądek krytyków, a cały wysiłek skierować na dopytywanie posłów PiS-u kiedy tam dokończą dzieła i wprowadzą obowiązek orania wołami i żniwowania sierpem, ogłoszą ustawy norymberskie, względnie nakażą odżywianie się wyłącznie mięsem syntetycznym, po którym zostaje lepszy ślad węglowy – czy jaki tam pretekst dla swego darmowego trollo-lobbingu za rządem?

Ślepa droga do Narnii

Bo to znowu, jak z koronawirusem. Nagle niektórzy rzucają się bronić polityki TEJ KONKRETNEJ władzy tylko dlatego, że wydała im się trochę podobna do tego, co sami chcieliby zrobić. Tacy choćby fani COVID-drogi chińskiej nie rzucali się jednak na dworskich, by wymuszać na nich wprowadzanie kolejnych rozwiązań kapitalizmu państwowego, tylko nadal rugali znajomych, niechętnie tylko przyznając, że może to jednak nie są Chiny…

I w drugą stronę – wystarczyło, że starający się o re-elekcję Andrzej Duda coś tam bąknął, że może, faktycznie, z tym przymusem szczepień, to nie całkiem… i od razu spora grupa ludzi, którzy jeszcze chwilę wcześniej rozsądnie nie wybierali się głosować – gwałtownie skoczyła nie tylko wybierać i wspierać pana prezydenta, ale i krytykować sceptyków. Znowu – zamiast pójść do establishmentu i chociaż próbować wystawiać rachunek za swe bezkrytyczne (i naiwne…) poparcie.

Niestety, koledzy, którzy twardo wierzą, że w którymś tam momencie jakiś demokratyczno-partyjny rząd postąpił prawie dobrze, a byłoby zupełnie świetnie, gdyby czytał i sumiennie wykonywał zalecenia z ich artykułów na niszowych portalach albo 7-stronnicowych stanowisk mikrośrodowiskowych – żyją w świecie iluzji, z którego wyłażą tylko po to, by chwalić czynienie świata realnego jeszcze bardziej uciążliwym do życia.

Przecież skoro i tak całe życie odbywa się dla nich w internecie – czemu nie grasują po grupach partii rządzących, nie trollują profili posłów, nie piszą do nich „obiecujący pierwszy krok, poparłem, ale teraz uchwalcie jeszcze…”. Nie, oni wolą dręczyć tych znajomych, co zawsze, zanudzając opowieściami jak wspaniale władza postąpiła i jaki cudowny stary świat można by dzięki takim jej postępkom odbudować, bo brakuje jeszcze tylko 299 kolejnych kroków i gdyby to była Narnia albo Nowe Średniowiecze, albo…

I za nic nie chcą przyjąć do wiadomości – że nie jest, tu jest Polska, świat upadku Zachodu pierwszej ćwierci XXI wieku, tu i teraz, nikt nie zrobi nawet pół kroku by realizować ich holistyczne wizje, świat składa się z uciążliwych detali, a demokraci partyjni, w służbie korporacji i dziwacznych doktryn mogą jedynie dodatkowo pogorszyć to, co jeszcze nam zostało, by jakoś funkcjonować.

Dlatego, kochane trolle – zróbcie innym prezent: czepcie się dworskich, zostawcie normalsów, nie zanudzajcie tych z własnej bańki. I tak jest ciężko, nawet bez was.

Etyka a estetyka, czyli pomieszanie pojęć

Wracając jednak do sprawy futer i uboju, to (choć wydaje się tylko jedną z wielu g…oburz wywoływanych przez rządzących dla podtrzymywania wygodnego dla nich systemu alienacyjno-polaryzacyjnego społeczeństwa) zarazem dobrze oddaje pewien głębszy problem, dotykający sfery świadomości społecznej, a nawet po prostu znajomości świata i dojrzałości emocjonalnej współczesnego człowieka.

Niestety bowiem, problem polega na tym, że nie da się wyselekcjonować jakiegoś sektora produkcji zwierzęcej, który poddany (nomen omen) wiwisekcji – nie wydałby się współczesnemu, przeciętnemu odbiorcy „straszny = ZŁY”.

[Pewna znajoma mi osoba regularnie zadręcza mnie pytaniami, dlaczego Bóg tak stworzył świat, aby życie istniało tylko skutkiem zabijania/pożerania jednych przez drugich. – admin]

Jeśli na podzielonym ekranie w porze Wiadomości, puścimy cztery filmy:
– z norką duszoną/rażoną prądem,
– krową i owcą, którym jednym ruchem rzezak podcina gardła,
– rażoną prądem świnią w ubojni i wieprzkiem ogłuszanym przez rolnika obuchem siekiery przed podcięciem gardła,
– kurą dekapitowaną na niedzielny rosół,

to przepraszam, któryś z tych obrazów zostanie uznany za „dobry” według przywoływanych ostatnio tak często kryteriów?

Tymczasem mamy do czynienia ze zjawiskami, które z samej swej istoty nie są przecież ani złe, ani dobre, tylko które po prostu SĄ. Są NORMALNE. I rzecz cała polega na tym, że zwykli ludzie nie muszą, ba, wręcz nie powinni o nich myśleć, ani tym bardziej się zajmować ani nawet wyobrażać. Bo od tego jest ktoś inny.

Ubój, podobnie jak wyrąb tych ślicznych drzewek itp. – to nie są rzeczy do rozstrzygania w głosowaniu powszechnym, bo ogół nie tylko nie musi znać się na ekonomii, ani realiach produkcji zwierzęcej, drzewnej czy roślinnej, ale i może mieć je w nosie, bo interesuje go tylko estetyka danego zjawiska. Właśnie tak, ESTETYKA, która współcześnie nagminnie bywa mylona z ETYKĄ: „jeśli coś jest brzydkie, straszne – to ma być automatycznie złe”. A to żadną miarą nie jest to samo!

Już rozpoczynając tę niepotrzebną aferę – PiS otworzyło worek z bardzo niebezpiecznym mechanizmem. I nie był to pierwszy raz. Wcześniej przecież nie wolno było strzelać do dzików, bo są takie słodkie, a wycięcie drzewa na własnej posesji miało doprowadzić do zagłady Puszczy Białowieskiej oraz śmierci wiewiórek.

Jarosław Kaczyński igra z bardzo groźnymi emocjami, a jeszcze groźniejszymi doktrynami, których infantylizm niczym nie ustępuje dogmatyczności i skłonności do terroryzowania innych ludzi. Bo utrudnianie bliźnim życia w imię wydumanych ideologicznych wizji – rzecz jasna ani brzydkie, ani straszne nie jest. A zatem musi być dobre!

Konrad Rękas
Myśl Konserwatywna
https://chart.neon24.pl

Centrum Głupoty w Lublinie

Prawdziwe pieniądze zarabia się tylko na wielkich i zupełnie niepotrzebnych inwestycjach.

Ta stara prawda jest mottem całego okresu przynależności Polski do Unii Europejskiej i jeszcze kilku lat przedakcesyjnych.

W jej imię w całym kraju powstały deficytowe, samorządowe aquaparki, straszą betonowe gmachy parków naukowo-technologicznych, w których ni widu nauki, ni słychu technologii, stoją – a raczej leżą i pękają lotniska, z których nikt nie chce latać i hale targowe, na których nie ma już czego wystawiać, wycięto za to tysiące drzew, by na ich miejsce zabrukować kilometry zielonych dotąd placyków.

A wszystko to nazwano półtorej dekadą rozwoju, oczywiście zrównoważonego… I innowacyjności.

Co najważniejsze zaś – wszystko to pobudowano wg nowego, także… zrównoważonego klucza unijnego. Tzn. o ile kiedyś, żeby zostać realizatorem jakiejś publicznej inwestycji – trzeba było z góry wyłożyć jakieś 10-20 proc. jej wartości, o tyle teraz buduje się za jakąś jedną trzecią tego, co w kosztorysie, a reszta idzie do podziału i na zmarnowanie.

W Lublinie, czyli nigdzie

Lublin oczywiście nie odbiega od tego wzorca integracyjnej głupoty, na skalę o tyle mniejszą, że przy wszystkich swych uroszczeniach – pozostaje nadal prowincjonalnym miastem, za mało ambitnym, by gonić naprawdę rozwijających się, ale i za dużym, by jakieś chaotyczne inwestycje, np. infrastrukturalne dawały mieszkańcom znaczącą poprawę nie tylko formy, ale realnej jakości życia.

Jasne – powstało w Lublinie lotnisko tyle, że – jak ostrzegano od początku – jest ono wyłącznie źródłem strat i obciążeń budżetowych dla swych udziałowców, czyli samorządów miasta i województwa.

Pewnie, zbudowano w Lublinie piramidę nowych czasów, Centrum Spotkania Kultur (oczywiście na ponurym, nagrzanym latem i lodowym zimą betonowym placoklepisku) – tylko dla uzyskaniu efektu (zwłaszcza finansowego dla wydających stosowne decyzje) wcześniej zburzono stojący w tym miejscu i gotowy do ukończeniu gmach teatru wielkiego, w zamian uzyskując obiekt, który ze względów funkcjonalnych nie nadaje się ani na teatr, ani na operę, ani filharmonię, ani nawet salę konferencyjną i pałac zjazdów.

Oczywiście, przebudowano i dobudowano nieco ulic, jednak nadal nie układają się one w żaden sensowny układ komunikacyjny, a przy okazji w niemal każdym kluczowym miejscu coś spaprano – a to zrobiono kładkę zamiast pełnego motylego skrzyżowania, a to za wąski most, słowem miliardy poszło, a efekt robić może wrażenie co najwyżej na emigrantach wpadających na chwilę do Lublina do rodziny.

A, no i postawiono w Lublinie coś jeszcze – dziwaczną konstrukcję, nazwaną bombastycznie Lubelskim Parkiem Naukowo-Technologicznym, która od chwili swego powstania, przez całe 15 lat – służy dokładnie do niczego, może poza nakręceniem tam spotu wyborczego pewnego lubelskiego hochsztaplera kiedyś udającego polityka, a jeszcze wcześniej producenta wódki oraz stanowieniem tła dla fotografii, raczej tych rozebranych niż ślubnych.

Parki nieistniejącego przemysłu i braku technologii

Moda na takie obiekty przyszła do Polski na początku okresu akcesyjnego oczywiście z Zachodu – Francji, Niemiec, także Szwecji, wraz z wyjazdami studyjnymi naszych samorządowców, szukających pomysłów na wspomniane na wstępie wielkie inwestycje, na których można by zarobić prawdziwe pieniądze. Wyjaśniając jeszcze raz – zarobić je wydając stosowne decyzje, wybierając wykonawców i w tym podobne, normalne sposoby, a nie generując jakieś tam dochody dla regionów i ich mieszkańców, Unio broń!

Oczywiście, przywlekając takie koncepcje do kraju – nikt nawet nie próbował myśleć, że zagranicą parki takie powstawały przez dekady, stanowiąc węzły naturalnych połączeń między lokalnymi przemysłami, a ośrodkami naukowymi, podczas gdy w Polsce brakuje przede wszystkim tego pierwszego elementu: przemysłu zdolnego zaadaptować i wdrożyć do opłacalnej produkcji rozwiązań niekiedy może i faktycznie powstających w głowach polskich uczonych. Nic to, furda, nieważne – nie ma przemysłu, nauka kuleje, to pobudujemy pałace naukowoprzemysłowe! No i zbudowali…

A dokładniej – …śmy, bo byłem przy powstawaniu Lubelskiego Parku Naukowo-Technologicznego jeszcze jako radny, naście lat temu i na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że głosowałem przeciw. Od tamtej pory mogłem jedynie obserwować i opisywać, jak wszystkie zastrzeżenia zgłaszane do tego przedsięwzięcia – tylko się potwierdzają.

Sam LPNT powstał zresztą tylko dlatego, że – oprócz chęci zysku marszałków – jego motorem było dążenie jednej z lubelskich uczelni, Uniwersytetu Przyrodniczego, do pozbycia się kawałka ziemi, uzyskanej przed ćwierćwiekiem dzięki wywłaszczeniom, na których miały powstać akademickie obiekty dydaktyczne, no ale nie powstały, więc była do zwrotu. No chyba, żeby się udało je upchnąć jakiejś spółce, najlepiej z udziałem samorządu.

Tak więc oczywiście powstała i od kilkunastu lat jest niekończącym się źródłem kłopotów, strat, choć i małych (?) szwindelków dla kolejnych władz województwa. Właśnie mamy do czynienia z kolejną odsłoną tego pasma afer – awanturą wybuchłą o próbę stworzenia w paskudnym budynku Parku czegoś w rodzaju lunaparku, w modnym ostatnio, jeśli chodzi o marnowanie pieniędzy publicznych, stylu „centrum nauki”, czyli tzw. Koperników.

Prawo Koperników

PiS-owski Zarząd Województwa Lubelskiego zerwał właśnie umowę z mającą zrealizować projekt Centrum Nauki firmą TRIAS AVI, krajowym potentatem w tej branży – twierdząc, że wykazała się niemal zerowym zaangażowaniem w realizację lubelskiej placówki tego typu, ponadto zaś przedstawione marszałkowskim kontrolerom wyniki trwających zaledwie od maja prac okazały się „niskiej jakości”. Już samo to wydaje się zresztą ciekawe.

Niemal wszystkie przedsięwzięcia i inwestycje samorządu województwa ze zrozumiałych względów są opóźnione – ale tylko z Centrum Nauki wykonawcę wygoniono właśnie pod pretekstem niedotrzymania terminów. Wcześniej zaś z posadą pożegnał się pomysłodawca „lubelskiego Kopernika”, prezes marszałkowskiej spółki LPNT – Marcin Wieczorek. O co więc naprawdę chodzi w tym konflikcie?

Że właściwie od samego początku nie wiadomo ani do czego ma służyć ogromny, a niefunkcjonalny obiekt postawiony przed kilkunastu laty na Felinie, ani czym konkretnie miałyby się zajmować kolejne podmioty powoływane do zarządzania tym betonowym, duszącym bunkrowcem – to jedno. Że nie raz już w przeszłości zdarzały się problemy czy to z próbami zamiany LPNT w kuźnię start-upów, czy open office dla różnych podmiotów (a nawet… jednostek kultury) – to drugie. Obecna awantura pokazuje jednak, że kolejna już ekipa potyka się o to koromysło, jak zwykle jednak milionami w tle.

Prezes Wieczorek, przechodząc do Parku z doświadczeniami biznesowymi – musiał zapewne zderzyć się z faktem, że ma kierować spółką i obiektem służącymi dokładnie do niczego. I stąd pewnie postanowił wymyślić cokolwiek – czyli właśnie to nieszczęsne CN.

Zdaje się jednak, że albo wymyślił nie to, co trzeba – albo nie tym co potrzeba chciał dać przy okazji zarobić. Pierwszym problemem okazały się pieniądze – na lubelski Centrum poskąpiono, przeznaczając na ten cel tylko 7 mln zł, podczas gdy oparte na podobnym pomyśle, właśnie otwarte Epi-Centrum Nauki w Białymstoku – kosztowało ponad 25 mln zł.

Dalej – lokalizacja. Na Podlasiu zleceniodawcą również był tamtejszy Park Naukowo-Technologiczny, ale obiekt powstał na terenie Stadionu Miejskiego, a nie na zad… wylocie z miasta w szczere pole.

No i wreszcie czynnik trzeci – czas. Prace w Białymstoku trwały dwa lata, podczas gdy w Lublinie zakreślono z góry nierealny termin pięciu miesięcy. I tylko dwie rzeczy łączą oba te projekty – zrealizowany i przerwany: sam pomysł oraz podmiot wykonujący, właśnie TRIAS AVI. I na tym zdaniem osób dobrze poinformowanych – polega problem. Choć firma ta bowiem ma w swoim porfolio centra nauki i wielkie instalacje w całym kraju – nie była tą, która miała… wygrać przetarg także na CN w Lublinie, a w każdym razie odpowiednio dobrać podwykonawców.

I właśnie fakt, że prezes Wieczorek nie zrozumiał wystarczająco dokładnie jak organizuje się samorządowe zamówienia publiczne – miał być powodem jego dymisji i całkowitej niełaski w regionalnych strukturach Prawa i Sprawiedliwości.

Zarząd Województwa zapewnia, że nie poniesiono i nie zostaną poniesione żadne nakłady budżetowe na już wykonane prace – choć jeszcze kilka miesięcy temu chętnie chwalono się ich zaawansowaniem. Wobec zerwania umowy – nie można jednak wykluczyć roszczenia i pozwu ze strony TRIAS AVI, z pewnością też do otwarcia Centrum nie dojdzie w tym roku (co może i dobrze, wydaje się bowiem być ono tak samo zbędne, jak i sam Park – przynajmniej jako podmiot publiczny, finansowany z budżetu).

Tylko betonowe mury LPNT po staremu będą pylić się na marne – stanowiąc jeden z wielu rozsianych po Polsce pomników fikcyjności rozwoju i awansu cywilizacyjnego w wersji à la „fundusze unijne”.

Konrad Rękas
Nowy Tydzień w Lublinie
https://chart.neon24.pl

Forsa jest najważniejsza?

Powiadają ludzie, że z dużej chmury mały deszcz, więc chociaż cała Polska od kilku dni wstrzymuje oddech w oczekiwaniu na rozstrzygnięcie losów rządu „dobrej zmiany”, chociaż pani Czerwińska, po poniedziałkowym spotkaniu Biura Politycznego PiS oświadczyła, że zapadły decyzje o „zdecydowanych rozstrzygnięciach”, to jednak wszystko może zakończyć się wesołym oberkiem nie tylko, dlatego, że w naszym nieszczęśliwym kraju nic nie dzieje się naprawdę, ale z przyczyny znacznie ważniejszej. Ale incipiam.

Oto w minionym tygodniu na porządku obrad Sejmu stanęły dwa projekty ustaw: tzw. ustawa o bezkarności, według której funkcjonariusz publiczny, który przekroczył swoje uprawnienia nawet w sposób karygodny, ale w celu zwalczania epidemii zbrodniczego koronawirusa, nie będzie z tego tytułu odpowiadał.

Gołym okiem było widać, że przede wszystkim chodzi o pana ministra Jacka Sasina i pana premiera Mateusza Morawieckiego. Pierwszy wydał 70 mln złotych na druk kart i kopert do głosowania w niedoszłych wyborach korespondencyjnych, a drugi wydał „nieważne” zarządzenie, nakazujące Poczcie Polskiej zorganizowanie tych wyborów.

O tej „nieważności” orzekł właśnie Naczelny Sąd Administracyjny, bo po pierwsze – od organizowania wyborów jest Państwowa Komisja Wyborcza, a nie Poczta, a po drugie – że takie rzeczy należy regulować ustawą, a nie zarządzeniem. Jednak posłowie koalicyjnej Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry zapowiedzieli, że tego projektu nie poprą.

Nietrudno się domyślić przyczyny, bo chociaż powoływali się na konstytucyjną zasadę równości obywateli wobec prawa, to jeszcze pani prof. Łętowska, jako prezes Trybunału Konstytucyjnego uważała, że „prawdziwa” równość wobec prawa jest wtedy, gdy prawo obywateli traktuje nierówno – i taki właśnie, przesiąknięty fałszem i krętactwami list dostałem z Trybunału w roku 1991 – ale tak naprawdę chodziło o to, że Zbigniew Ziobro, rywalizujący z premierem Mateuszem Morawieckim o schedę po Naczelniku Państwa, nie miał żadnego interesu, by premiera odcinać od stryczka. Przeciwnie – chętnie by go zaciągnął przed Trybunał Stanu, żeby w ten sposób zagrodzić mu drogę w marszu na stanowisko lidera Zjednoczonej Prawicy.

W tej sytuacji Naczelnik Państwa zdecydował o zdjęciu tej ustawy z porządku obrad Sejmu, który w tej sytuacji zajął się ustawą drugą, to jest – nowelizacją ustawy o ochronie zwierząt, która nie tylko likwidowała hodowlę zwierząt futerkowych w Polsce, ale demolowała też znaczną część polskiego rolnictwa, przede wszystkim – hodowlę bydła i drobiu – bo zezwolenie na ubój rytualny tylko dla związków wyznaniowych i tylko dla ich członków, prowadzi do likwidacji w Polsce sporej części hodowli bydła, owiec i drobiu, ku uciesze zagranicznej konkurencji.

Wprawdzie ustawa przeszła głosami PiS, Koalicji Obywatelskiej i Lewicy, jednak posłowie Solidarnej Polski zagłosowali przeciwko niej, a Porozumienie pobożnego posła Jarosława Gowina wstrzymało się od głosu. W tej sytuacji pod znakiem zapytania stanęła nie tylko przyszłość Zjednoczonej Prawicy, ale również losy rządu „dobrej zmiany”.

PiS mógłby wprawdzie zaryzykować rząd mniejszościowy, ale opozycja nie dałaby mu żyć, nie tylko blokując go w Sejmie, ale również składając co rusz wnioski o wotum nieufności dla poszczególnych ministrów, które tym razem mogłyby być skuteczne.

Słowem – zarysowała się możliwość powtórki z roku 2007, kiedy to Jarosław Kaczyński jako premier, zgłosił dymisję rządu, a w rezultacie przyspieszonych wyborów, stery na 8 lat przejęła Platforma Obywatelska, tworząca najtwardsze jądro obozu zdrady i zaprzaństwa,

Jednak w ubiegły piątek żadne decyzje. nie zapadły, co oznaczało, że Naczelnik Państwa daje partnerom koalicyjnym PiS tempus deliberandi, żeby skruszeli. Rozstrzygnięcia nie przyniosło też poniedziałkowe posiedzenie Biura Politycznego PiS, na którym ponoć uznano potrzebę „zdecydowanych rozstrzygnięć”. Oznaczało to, że wszystko pozostawiono do decyzji Naczelnikowi Państwa, który w nocy z poniedziałku na wtorek odbył czterogodzinną rozmowę ze Zbigniewem Ziobrą, podczas gdy premier Morawiecki, w innym miejscu Warszawy młotował pobożnego posła Jarosława Gowina.

„Fioletowy wstał ranek” ale nadal nie jest wiadomo, jak wypadki się potoczą. Z przecieków docierają fałszywe pogłoski, jakoby Naczelnik Państwa przedstawił Zbigniewowi Ziobrze ultimatum; albo Solidarna Polska poprze ustawę o bezkarności, Zbigniew Ziobro przestanie atakować premiera Morawieckiego i pogodzi się z jego sukcesją po Naczelniku Państwa oraz zdymisjonuje pana Prokuratora Krajowego Bogdana Święczkowskiego, albo won z koalicji.

Przeciąganie się rozmów i brak „zdecydowanych rozstrzygnięć” może oznaczać, że Zbigniew Ziobro nie jest w tej konfrontacji pozbawiony jakichkolwiek atutów. Wiadomo bowiem, że nikt nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara, a Zbigniew Ziobro, piastujący już piąty rok stanowisko ministra sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego, coś tam na ten temat musi przecież wiedzieć, więc w tej sytuacji ostrożność jest wskazana również po drugiej stronie, bo nigdy nie wiadomo kiedy, z jaką siłą i w kogo uderzy piorun.

Ale to tylko jedna przyczyna powściągliwości przed podejmowaniem „zdecydowanych rozstrzygnięć”.

Drugą przyczyną jest obawa przed przedterminowymi wyborami. Gdyby brakowało do nich tylko, dajmy na to, sześciu miesięcy, to nie byłby ona aż tak wielka – jednak do wyborów brakuje ponad 2 lat. Dwa lata to dużo, bo przez ten czas można przygotować się do wyborów również finansowo, a w tym celu niezbędne jest posiadanie źródeł zasilania, jak nie ze stanowisk rządowych, to ze spółek Skarbu Państwa, które przecież po to właśnie w takiej obfitości istnieją.

Dlatego i Naczelnik Państwa musi to brać pod uwagę, ponieważ jego pretorianie dochowują mu wierności i posłuszeństwa dopóty, dopóki mogą czerpać z tego tytułu korzyści. Tymczasem przedterminowe wybory oznaczają ryzyko nie tylko utraty stanowisk, nie tylko odcięcia od źródeł finansowania, ale również ryzyko znalezienia się w towarzystwie pana Sławomira Nowaka, który – jak wiadomo – od pewnego czasu jęczy i szlocha w areszcie wydobywczym. Dlatego też mówi się o kolejnym spotkaniu Naczelnika Państwa ze Zbigniewem Ziobrą, co może doprowadzić albo do powtórnego wytarzania ministra sprawiedliwości w smole i pierzu i pozostawienia go nawet na stanowisku ministra sprawiedliwości, czyli – do wesołego oberka, albo nawet do wesołego oberka od razu, z pominięciem tarzania.

Nie ma bowiem takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany zlotem, co potwierdza się również w postaci decyzji JE abpa Stanisława Gądeckiego, by na terenie kościołów archidiecezji poznańskiej nie zbierać podpisów pod społecznym projektem ustawy forsowanej przez panią Kaję Godek „stop LGBT”. Ekscelencja nie podaje konkretnych powodów swojej decyzji, ale skądinąd wiadomo, że Unią Europejska głosi surowe finansowe kary dla wszystkich, którzy będą sprzeciwiali się sodomitom, więc w tej sytuacji Pol…, to znaczy – pardon; jaka tam znowu „Polska”! Nie żadna „Polska”, tylko forsa jest najważniejsza.

I na koniec wiadomość optymistyczna, że straszliwa wiedza w dziedzinie sodomii i gomorii, została niedawno wzbogacona o nowe odkrycie. Oto córka pani Pauliny Młynarskiej wyszła za mąż za swoją przyjaciółkę. Nie byłoby może w tym nic dziwnego, bo – jak powiadają Rosjanie – „każdy durak po swojemu s uma schodit”, gdyby nie gromkie okrzyki wznoszone w domu weselnym przy tej okazji, mianowicie, żeby „jebać homofobię”.

Podobna sytuacja miała miejsce w wieku XVIII, kiedy to król pruski Fryderyk II na wieść, że imperatorowa Katarzyna zamierza odwojować od Turcji Złoty Róg, zauważył, że „już jej rogi huzarskie nie wystarczają”.

Widzimy, jak na naszych oczach tworzy się nowa, szlachetna orientacja seksualna, która na pewno znajdzie wielu adeptów i zyska poparcie nie tylko Unii Europejskiej, ale i pana Bidena, który żywo interesuje się tymi sprawami również w Polsce.

Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl

Łukaszenka do Macrona: Sam powinieneś odejść


Prezydent Białorusi Alaksandr Łukaszenka nazwał swojego francuskiego odpowiednika Emmanuela Macrona niedojrzałym politykiem – informuje Sputnik Belarus.

Tak białoruski przywódca odpowiedział na oświadczenie Macrona, który dziś rano wezwał go do opuszczenia stanowiska głowy państwa.

–Jako prezydent kraju, kierując się zasadami samego pana Macrona, chcę powiedzieć, że prezydent Francji, kierując się własną logiką, powinien był zrezygnować dwa lata temu – kiedy „żółte kamizelki” zaczęły pojawiać się na ulicach Paryża – powiedział Łukaszenka.

Wspomniał także o działaniach ruchu Black Lives Matter i protestach muzułmanów w Marsylii i Lyonie oraz podkreślił, że Mińsk jest gotowy, aby stać się platformą negocjacji Macrona z przedstawicielami tych ugrupowań w sprawie przekazania władzy.

Łukaszenka dodał, że jego francuski odpowiednik przywiązuje zbyt dużą wagę do wyborów na Białorusi.

„Biorąc pod uwagę, że ta była kandydatka jest kobietą (Swiatłana Cichanouska – red.), francuski lider ryzykuje, że oprócz wewnętrznych problemów we Francji będzie miał też osobiste – w domu” – zauważył prezydent Białorusi.

Masowe protesty opozycji rozpoczęły się na Białorusi 9 sierpnia, po wyborach prezydenckich, które po raz szósty wygrał Alaksandr Łukaszenka – według CKW uzyskał 80,1% głosów. Opozycyjna kandydatka Swiatłana Cichanouska zdobyła 10,12%.

Na początku działania były tłumione przez siły bezpieczeństwa, a przeciwko protestującym, którzy nie zgadzali się z wynikami, użyto gazu łzawiącego, armatek wodnych, granatów hukowych, gumowych kul.

Później organy ścigania przestały rozganiać wiece i używać siły oraz specjalnego sprzętu. Według oficjalnych danych w pierwszych dniach zatrzymano ponad 6,7 tysiąca osób. Jak podaje Ministerstwo Spraw Wewnętrznych republiki, podczas zamieszek rannych zostało kilkaset osób, w tym ponad 130 funkcjonariuszy organów ścigania. Władze oficjalnie potwierdziły śmierć trzech demonstrantów.

Akcje protestacyjne na Białorusi nadal trwają – zarówno w dni powszednie, jak i w weekendy. Odbywają się też wiece zwolenników Łukaszenki.

Inauguracja Łukaszenki odbyła się 23 września w Pałacu Niepodległości w Mińsku. Spowodowało to nową falę protestów, które funkcjonariusze organów ścigania ponownie rozpędzili za pomocą siły i armatek wodnych.

https://pl.sputniknews.com

Jaki sens ma presja na Łukaszenkę?


Mąż stanu i błazen

W środę na Białorusi nastąpiło zaprzysiężenie Aleksandra Łukaszenki na stanowisko Prezydenta Republiki Białoruś.

Jako komentarz do tego wydarzenia, polski MSZ zamieścił na Twitterze następujący wpis: „MSZ odnotowuje dzisiejsze wydarzenia na Białorusi. Prezydent wybrany w niedemokratycznych wyborach nie może zostać uznany za legalnie sprawującego władzę niezależnie od tego czy zaprzysiężenie będzie potajemne, czy oficjalne”.

Wpis nie jest w pełni jednoznaczny, ale oczywistym jest, że chodzi w nim o podważenie legalności władzy na Białorusi, choć wprost nie napisano tego, że władze polskie nie uznają prezydenta Łukaszenki.

Bez żadnych niuansów tłumaczą już ten tekst media pana Sakiewicza. Portal Niezalezna.pl wyrzuca w tytule: „Polska nie uznaje Łukaszenki jako prezydenta”. Także premier Morawiecki na swoim FB zamieścił wpis zawierający m.in. takie zdanie: „Nasze stanowisko jest jasne: Białoruś musi być suwerenna, a niezbędnym warunkiem tego są uczciwe wybory, w których to Białorusini, a nie aparat represji, zdecydują o wyborze władz. Wybory, które nie są demokratyczne, nie mogą prowadzić do uznania kogokolwiek za prezydenta kraju”.

Obecne stosunki Polski z Białorusią już i tak są napięte, natomiast tego rodzaju komunikaty polskiego MSZ i premiera mogą prowadzić do dalszego zaostrzenia sytuacji. Pamiętajmy, że obecnie na granicę z Polską zostały skierowane białoruskie wojska. Właśnie teraz odbywają się też rosyjsko-białoruskie manewry „Słowiańskie Braterstwo 2020”. Biorą w nich udział wojska rosyjskie z 76 Dywizji Desantowo-Szturmowej z Pskowa.

We wtorek siły powietrzne Rosji i Białorusi ćwiczyły atak lotniczy, którego celem była niewątpliwie Polska. W ćwiczeniach wzięły udział dwa rosyjskie strategiczne bombowce T-160, osłaniane przez białoruskie myśliwce Su-30. Niech nas nie uspokaja to, że były to tylko dwa bombowce. Ich potencjalna siła uderzeniowa jest potężna. Według opinii fachowców, każdy z nich może przenosić do 12 samosterujących rakiet o zasięgu do 3500 km wyposażonych w głowice jądrowe o sile 200 kT każda, czyli dziesięć silniejsze niż te zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki.

Dwa takie samoloty to razem 24 rakiety, które mogłyby zamienić kraj wielkości Polski w jedno wielkie rumowisko z milionami ofiar w zabitych i rannych oraz ze skażonym promieniotwórczo terytorium. Ale nawet bez tego rodzaju rosyjskiej broni, Białoruś ma nas czym zaatakować. Siły zbrojne tego kraju mają na wyposażeniu rakiety balistyczne o jakże miłej, dla polskiego ucha, nazwie Polonez. Mają one zasięg do 300 km, czyli są w stanie osiągnąć cele na terenie Warszawy. Można przyjąć, że w obecnej sytuacji, Białorusi, ale także i Rosji, może być wygodne przenosić swój konflikt wewnętrzny na zewnątrz, czyli w tym przypadku, na stosunki z Polską.

Nie są to tylko domniemania, ale sam Łukaszenka wypowiadając się niedawno w Mińsku, tak ocenił stosunki z Polską: „Nie wiemy, z czym oni jeszcze wyskoczą. Zostało zaledwie kilka chwytów, by rozpocząć gorącą wojnę”.

Nie można, oczywiście dać się zastraszyć, ale nie branie pod uwagę potencjalnego zagrożenia wydaje się być jeszcze bardziej nieroztropne, wręcz nieodpowiedzialne. Nie należy w tak niebezpiecznej sytuacji jeszcze eskalować napięcia.

Tymczasem Polska przyłącza się do kilku krajów i organizacji, i zdaje się nie uznawać władzy Łukaszenki. Spośród tych, nieuznających wyborów na Białorusi, jest Parlament Europejski, który ogłosił niedawno, że nie uznaje Łukaszenki za legalnego prezydenta.

W przypadku PE, mamy jednak do czynienia z sytuacją szczególną i Polska nie powinna raczej takiego podejścia naśladować. Parlament Europejski, podobnie jak i inne organy unijne, nie reprezentują państwa, gdyż Unia nie jest państwem, a jest organizacją międzynarodową, i w związku z tym, ich stanowisko nie grozi takimi konsekwencjami jak w przypadku Polski, która ma dwustronne relacje z Białorusią i ma tam bardzo ważne interesy, w postaci chociażby wielusettysięcznej mniejszości polskiej, o którą rząd polski także powinien się troszczyć.

PE, który i tak nie utrzymuje stosunków z Białorusią, może tak się zachowywać, zaś Polska powinna, z powyższych względów, być bardziej powściągliwa. Co będzie, gdyby Łukaszenka, te oświadczenia strony polskiej w sprawie nieuznawania jego władzy, potraktował jako akt wrogi i zerwał stosunki dyplomatyczne, oraz konsularne? Kto wówczas zadbałby o interesy Polaków na Białorusi. Czy premier Morawiecki myślał o tym, gdy wydawał to rozedrgane oświadczenie?

[A co tego ch00ya obchodzą Polacy? – admin]

O wiele bardziej odpowiedzialnie zachował się szef gabinetu prezydenta RP Krzysztof Szczerski, który pytany przez dziennikarzy, czy prezydent Duda nadal uważa Aleksandra Łukaszenkę za prezydenta Białorusi, odpowiedział: „Samo zaprzysiężenie prezydenta Łukaszenki pokazywało, że jest problem z tą jego kolejną kadencją i myślę, że pan prezydent Łukaszenka sam jest świadomy problemu, w jakim dzisiaj się znalazł”.

Użycie, przez niego, słów „pan prezydent Łukaszenka” jest istotną częścią odpowiedzi. O tym samym zdarzeniu Morawiecki powiedział: „To wydarzenie jedynie potwierdza, że Łukaszenka ma świadomość tego, co zrobił, fałszując wyniki wyborów”.

Wypowiedź Szczerskiego pokazuje, jak powinno wyglądać powściągliwe i dyplomatyczne zachowanie. Wobec tego zamieszania i grożącej poważną eskalacją niebezpiecznej sytuacji z rakietami o głowicach atomowych w tle, może dziwić spokojna reakcja samego Łukaszenki. MSZ w Mińsku ogłosiło: „Białoruski naród jest jedynym źródłem władzy w kraju i nie potrzebuje jej legitymizacji przez „samozwańczych legitymizatorów”. Jednocześnie zadeklarowano, że Białoruś dąży do dialogu ze wszystkimi międzynarodowymi partnerami.

Wskazuje to, że obecne białoruskie władze, czując poparcie Rosji i Chin, zwyczajnie ignorują i lekceważą oświadczenia UE i kilku krajów zaangażowanych w misję popierania białoruskiej opozycji. Na dodatek, Łukaszenka coraz bardziej kontroluje sytuację w kraju i wcale nie ulega Rosji. Nawet Antoni Rybczyński z Gazety Polskiej, komentując wyniki spotkania Łukaszenki z Putinem w Soczi, przyznał, że „hołdu w Soczi nie było”.

Niestety, zachowanie władz polskich, którym najbardziej powinno zależeć na utrzymaniu suwerenności przez Białoruś, utrudnia działania Łukaszenki idące w tym właśnie kierunku.

Jaki zatem jest sens tych nacisków na Łukaszenkę? Czy nie będą one przeciwskuteczne względem oczekiwanych rezultatów. A trzeba wiedzieć, że niektórzy chcą w tym prześcignąć wszystkich innych. Włodzimierz Bernacki, senator PiS i wiceprzewodniczący senackiej komisji spraw zagranicznych i Unii Europejskiej stwierdził: „Nasze działania mogą iść dalej, niż unijne”. Oby nie za daleko.

Stanisław Lewicki

26.09.2020
http://mysl-polska.pl/

Klasyk manipulacji


Edward L. Bernays

Społeczeństwo współczesne uformowane przez kapitalizm i zjawisko masowości opisywane przez klasyków europejskiej refleksji socjologicznej, m.in. Gustava Le Bona czy José Ortegę y Gasseta, kieruje się pewnymi schematami, które od wielu lat nie tracą na aktualności.

Dlatego lektura jednej z podstawowych prac autorstwa amerykańskiego praktyka manipulacji i public relations Edwarda L. Bernays’a (na zdjęciu) zatytułowanej po prostu „Propaganda”, a wydanej po raz pierwszy w 1928 roku dostarcza refleksji, które dotyczą naszych czasów i pokazują istotne mechanizmy kierowania emocjami społecznymi.

Interesująca jest dodatkowo sama postać autora, uznawanego za twórcę pojęcia relacji z otoczeniem (w literaturze i praktyce polskiej określanego konsekwentnie anglojęzycznym terminem public relations).

Urodzony w 1891 roku w Wiedniu Bernays pochodził z rodziny żydowskiej, będąc blisko spokrewnionym z twórcą psychoanalizy Sigmundem Freudem. Jego ojciec postanowił wyemigrować do Stanów Zjednoczonych, gdzie Edward po osiągnięciu dorosłości zajął się działalnością biznesową i doradczą. Przeprowadził on cały szereg kampanii reklamowych, społecznych oraz politycznych na zlecenie zarówno korporacji, jak i podmiotów związanych z władzami.

Zresztą te dwa obszary w praktyce politycznej Waszyngtonu nierzadko się pokrywały; w 1954 roku Bernays obsługiwał pod kątem PR przewrót w Gwatemali przeprowadzony w interesie koncernu United Fruit (obecnie Chiquita), który doprowadził do skutecznego odsunięcia od władzy prowadzącego niezależną polityką prezydenta Jacobo Guzmana.

Polityczne zaangażowanie twórca public relations wykazywał także podczas I i II wojny światowej, agitując na rzecz udziału Stanów Zjednoczonych w tych konfliktach. W odróżnieniu od szeregu autorów z tytułami i stopniami naukowymi, był zatem Bernays przede wszystkim praktykiem zaangażowanym w akcje informacyjne całego szeregu istotnych w amerykańskim życiu publicznym i gospodarce graczy.

Widać to w jego wydanej właśnie w Polsce „Propagandzie”. Autor przywołuje mnóstwo przykładów najróżniejszych kampanii, nie ukrywając, że sam brał w nich czynny udział. Zaczyna jednak od frapującej części wstępnej, której wnioski – choć może dla wielu oczywiste – powinny być przypominane wszystkim tym, którzy zachowali jeszcze zdolność krytycznego myślenia.

Szerokie zastosowanie propagandy okazuje się nieodzowne z kilku przyczyn. W pierwszej kolejności Bernays zwraca uwagę na charakter i istotę współczesnej demokracji masowej, którą chyba w wydaniu z jego czasów określić moglibyśmy mianem mediokracji.

Sama w sobie propaganda nie ma jednak i nie powinna mieć żadnych negatywnych konotacji. Wskazuje na to tak etymologiczne źródło tego terminu, jak i najbardziej klasyczna z definicji przytaczana w książce: „Metodą rozpowszechniania idei na szeroką skalę jest propaganda, w szerszym znaczeniu jest nią ukierunkowane działanie, mające na celu upowszechnienie określonego przekonania lub doktryny” (s. 29).

Jest ona zatem instrumentem wykorzystywanym powszechnie, nieuniknionym we wszystkich sferach dotyczących kwestii wyborów dokonywanych przez grupy i jednostki – konsumenckich, politycznych, światopoglądowych, wyznaniowych, kulturowych. Właściwie, zdaniem autora omawianej książki sprzed niemal stulecia, jest ona czymś tożsamym z uprawianiem relacji z otoczeniem, czyli public relations. Wyspecjalizowana grupa doradców w tym zakresie zajmuje się „objaśnianiem przedsięwzięć i idei społeczeństwu, a także objaśnianiem zachowań społecznych osobom wdrażającym nowe przedsięwzięcia i pomysły” (s. 44).

Wbrew uzurpacjom niektórych, „Propaganda, podobnie jak ekonomia i socjologia, nigdy nie może być nauką ścisłą z powodu tego, że jej przedmiotem badania są istoty ludzkie” (s. 54) – wszelkie działania w tej sferze obarczone są zatem sporym marginesem i ryzykiem błędu.

Dziedzina, której prekursorem był Edward L. Bernays ma określone podstawy naukowe, ukształtowane w ostatnich dekadach XIX wieku. Z jednej strony jest to psychologia społeczna, z drugiej zaś psychologia jednostki i psychoanaliza. Amerykański praktyk wywierania wpływu na ludzi zdaje się podzielać niektóre konstatacje krytyków kapitalizmu na temat rozbudzania sztucznych pozaracjonalnych potrzeb, gdy zauważa, że

„To głównie psychologowie ze szkoły Freuda wskazują, że wiele z ludzkich myśli i działań jest kompensacją stłumionych pragnień. Ktoś może pragnąć jakiejś rzeczy nie ze względu na jej rzeczywistą wartość czy przydatność, ale dlatego, że dostrzegł w niej symbol czegoś innego, pragnienia, do którego wstydzi się przyznać sam przed sobą.

Mężczyzna kupujący samochód może sądzić, że chce go ze względu na możliwość przemieszczania się, podczas gdy faktycznie być może wolałby się nim nie obciążać i raczej chodzić z korzyścią dla swojego zdrowia. Może pragnąć go posiadać, gdyż jest symbolem pozycji społecznej, dowodem sukcesu w interesach albo sposobem zadowolenia żony” (s. 56).

W odróżnieniu od zwolenników różnych nurtów filozofii krytycznej Bernays nie krytykuje jednak takich postaw, a jedynie stwierdza ich istnienie. Podziela jednocześnie niektóre z marksowskich prognoz dotyczących m.in. procesu koncentracji kapitału w różnych sektorach produkcji i usług, wyciągając stąd wniosek, że konkurencja na rynkach ewoluować będzie w kierunku rywalizacji różnych sposobów zaspokojenia podobnych potrzeb, a nie walki różnych producentów jednego i tego samego dobra.

Przyszłość kapitalizmu widzi zatem jako starcie rozmaitych lobby promujących interesy np. różnych stylów życia czy żywienia, które korzystne będą dla różnych sektorów.

Istotnie, już od wielu lat mamy do czynienia takim właśnie modelem konfrontacji rynkowej i zabiegania o względy konsumentów – zgodnie zresztą z sugestiami Bernays’a – przy pomocy budowania naukowych uzasadnień wyższości korzystania z pewnych modeli zachowań społecznych generujących zapotrzebowanie na określoną kategorię produktów.

Inną, odnotowaną przez autora już w trzeciej dekadzie XX wieku tendencją obecnie się nasilającą jest sprzeczność interesów i systemów wartości reprezentowanych przez sektor oświaty i edukacji z tymi preferowanymi przez biznes.

Nie chodzi tu przy tym wyłącznie o kwestię użyteczności określonych profilów wykształcenia realizowanych na zamówienie podmiotów gospodarczych, ale również o głęboko zakorzenioną niechęć klasową nisko opłacanych nauczycieli wobec najzamożniejszych grup: „Mężczyźni, którzy z powodu poczucia niższości gardzą pieniędzmi usiłują wykrzesać dobrą wolę z ludzi, którzy je kochają” (s. 114) – pisze o typowej dla kapitalizmu konieczności zabiegania przez kierownictwo szkół i uczelni o sponsorów w sektorze prywatnym.

Bernays opisuje też technologie marketingu politycznego, których skala zastosowania w naszych czasach być może zaskoczyłaby nawet jego. W Stanach Zjednoczonych okresu międzywojennego polityczny PR nie nadążał za swoim komercyjnym odpowiednikiem, choć chronologicznie pojawił się jako pierwszy. To właśnie jego założenia wykorzystali gracze na rynku rozwiniętego kapitalizmu, po czym uczeń przerósł mistrza.

W 1928 roku Bernays apeluje już zatem o to, by autorzy kampanii politycznych uczyli się środków i metod wykorzystywanych w kampaniach sektora komercyjnego. Podobnie, jak w rywalizacji producentów korzysta się z metody kreowania sztucznych potrzeb, tak i w polityce „oddany i utalentowany polityk jest w stanie, wykorzystując narzędzia propagandy, kształtować i urabiać wolę ludzi” (s. 87).

Może ona zatem w umiejętny sposób podrzucać tematy i zagadnienia, które do tej pory szczególnie opinii publicznej nie rozpalały. „Ważniejsze od partii oraz jej celów, a także od osobowości kandydata jest to, aby z tych czy innych powodów trafił on do wyobraźni kraju” (s. 93) – pisze prekursor PR. Mają tym się zajmować specjaliści pracujący nad wizerunkiem i komunikacją polityków: „Jeśli doradca do spraw kontaktów z otoczeniem może tchnąć życie w ideę i umieścić ją między innymi ideami, uzyska zainteresowanie publiczności” (s. 136).

Okazuje się zatem, że już dawno opisano istotne znaczenie popularnych wrzutek medialnych czy tematów dnia, dziś dominujących w części przestrzeni medialnej poświęconej polityce.

Obraz społeczeństwa szkicowany przez amerykańskiego specjalistę w zakresie wywierania wpływu na zbiorowości ludzkie opiera się na założeniu, że niemożliwe jest zastosowanie w praktyce teorii racjonalnego wyboru, zarówno na rynku towarów i usług, jak i w polityce. Ludzie są z natury rzeczy podatni na wpływ wywierany za pośrednictwem argumentów pozarozumowych. Ktoś jednak czuwa nad kształtowaniem opinii publicznej i są to osoby pozostające w cieniu;

Rządzą nami – naszymi umysłami, upodobaniami i wyborami – ludzie, o których nigdy nie słyszeliśmy. Jest to logiczny skutek sposobu, w jaki ukształtowane jest społeczeństwo demokratyczne, w którym ogromna liczba osób, jeśli mają tworzyć sprawnie funkcjonujące społeczeństwo, musi współdziałać. W wielu wypadkach nawet sami ludzie tworzący rząd nie są świadomi istnienia innych członków tego niewidzialnego gabinetu” (s. 19).

Są nimi ci, którzy zawodowo – jak sam autor – zajmują się kreowaniem postaw, decyzji i mód. W niektórych momentach Bernays zdaje się twierdzić, że to faktyczne centrum sterowania opinią społeczeństw znajduje się poza gremiami de iure decyzyjnymi i formalnie sprawującymi władzę. Jak pisze, „Istnieją niewidzialni władcy, którzy kontrolują losy milionów. Zwykle nie uświadamiamy sobie do jakiego stopnia słowa i działania naszych najbardziej wpływowych publicznych osób są ustalane przez nikły odsetek ludzi działających zza kulis” (s. 42).

Wobec istnienia takich ukrytych struktur władzy funkcjonowanie mechanizmów demokratycznych okazuje się w praktyce niemożliwe.

Bernays jest autorem kilku książek i licznych artykułów. Rok temu ukazała się inna ze sztandarowych jego prac, której wydawcą w Polsce zostało rządowe Narodowe Centrum Kultury (Edward L. Bernays, Krystalizacja opinii publicznej, Warszawa 2019). Wydawnictwo Wektory wydało „Propagandę” obok szeregu prac innych wybitnych autorów w serii „Klasyka myśli zachodniej” (objęła ona m.in. prace klasyków socjologii Pitirima Sorokina i Wernera Sombarta).

Z pewnością lektura pracy Bernays’a stanowi pewne niezbędne kompendium nie tylko dla tych, którzy zawodowo zajmują się PR, ale również dla czytelników, którzy chcieliby zrozumieć mechanizmy rządzące współczesnym sterowaniem społecznym, również po to, by przynajmniej spróbować uodpornić się na działanie części z nich.

Mateusz Piskorski
Edward L. Bernays, „Propaganda”, Wydawnictwo Wektory, Wrocław 2020, ss. 140.
Myśl Polska, nr 39-40 (27.09-4.10.2020)
http://mysl-polska.pl

Fico potępia decyzję Bidena

Decyzja prezydenta USA Joe Bidena o zezwoleniu Kijowowi na użycie amerykańskich pocisków głębokiego uderzenia na terytorium Rosji ma jasny c...